* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: [email protected]

poniedziałek, 30 czerwca 2025

Bettina Storks: Dora Maar. Dwa oblicza miłości

Marginesy, Warszawa 2025.

Sztuka

Szczególnym powodzeniem na rynku cieszą się oparte na faktach opowieści, w których eksponowany jest wątek obyczajowy – normalność wielkich sław. Bettina Storks sięga po życiorys Dory Maar, żeby zaprezentować nie tylko jej związek z Picassem, ale też całą otoczkę towarzyską. Już samo przejście do niezbyt odległej przeszłości (za to odmiennej pod względem zwyczajów) zapewni zainteresowanie czytelniczek. Ale Bettina Storks ma jeszcze jeden atut w zanadrzu: wielką historię, która wtrąca się w życie bohaterów. Motyw rozwijającego się faszyzmu to coś, co zmąci spokój każdego – bez względu na kontakty interpersonalne. Dora Maar jest interesująca jeszcze z jednego powodu: przez swoje pochodzenie musi spróbować wymyślić siebie na nowo, żeby naprawdę liczyć się w towarzystwie. Metamorfoza rozpoczyna się u niej od zmiany nazwiska – odsunięcie od siebie skojarzeń z chorwackimi korzeniami. Dora Maar wie, czego chce od życia. Planuje zrobić karierę w fotografii – sama określa sobie cele i konsekwentnie je realizuje. Nie boi się najbardziej ekstrawaganckich pomysłów, ceni sobie niezależność i jest bardzo silna. I jako taka postać – może wkroczyć do paryskiej bohemy. Artystka, o której zaczyna być głośno – bo przekracza granice sztuki i eksperymentuje z formą – zwraca na siebie uwagę uznanego już twórcy. Picasso zaczyna dzielić z nią życie.

I, jak to przeważnie bywa, związek dwojga kreatywnych ludzi jest burzliwy i pełen wyzwań, a Bettina Storks szuka punktów zapalnych. Bardzo dba o to, żeby nie osiąść w „żyli długo i szczęśliwie”, skupia się na codzienności, a jednocześnie podąża za przyjaciółmi pary, żeby wychwytywać smaczki związane z obyczajowością. Nawet nie liczą się tu wielkie skandale, bardziej – próby dotarcia się. Przynajmniej dopóki nie zwróci się autorka w kierunku dziejów. Sztukę można tworzyć w każdych warunkach, jednak warto uważać, żeby nie stała się ona manifestem politycznym. Storks prowadzi bohaterkę aż po kres upragnionego związku – pokazuje różne odcienie miłości, ale też walkę o siebie i o własne marzenia. Tu nic nie przychodzi łatwo, każde spełniane pragnienie to zestaw wyrzeczeń i wyborów. I z tego powodu nawet odbiorcy, którzy niekoniecznie zainteresowani są historią sztuki, mogą dać się prowadzić autorce w wizji wielkiej miłości. Co ważne, nie jest to powieść biograficzna, jedynie oparta na faktach – zogniskowana na uczuciach ponadczasowych i pozbawionych jednoznacznych emocji. „Dora Maar. Dwa oblicza miłości” to powieść obyczajowa z wątkami historycznymi, przygotowana tak, żeby przyciągnąć szerokie grono czytelniczek, zwłaszcza rozmiłowanych w akcentowaniu międzyludzkich relacji. Jest to dobrze przygotowana historia, wciągająca z różnych powodów – atrakcyjna przez mnogość uczuć, ambitniejsza przez nawiązania do świata sztuki i do prawdziwych postaci. Tu liczy się podążanie za własnymi potrzebami, czasami nawet na przekór całemu światu. Dora Maar – która całkiem niedawno wkroczyła do świadomości szerokiego grona odbiorców – jest idealnym przykładem walki o swoje.

niedziela, 29 czerwca 2025

Katarzyna Gacek: Wypadek? Nie sądzę

Agora, Warszawa 2025.

Żałoba

Katarzyna Gacek ma rękę do obyczajowych kryminałów – do powieści, w których intryga jest równie ważna jak zwyczajność bohaterów (dzisiaj daje się to wtłoczyć pod szyld „cosy crime”, zupełnie jakby kryminały oferujące coś więcej niż śledztwo nie miały racji bytu). „Wypadek? Nie sądzę” to kolejna powieść, którą można się zachwycić, nawet mimo trudnego tła. Oto bowiem do Nałęczowa powraca Gabriela. Była policjantka ma spędzić miesiąc u rodziców – poproszona przez nich o dopilnowanie rozwoju pensjonatu Jaśminowy Dwór. Matka skarży się na problemy z synem, który nie radzi sobie w recepcji, zatrudnia kucharza, który wprawdzie legitymuje się wybitnym wykształceniem kulinarnym, ale dostarcza klientom potraw niejadalnych, a do tego jej synowa produkuje bardzo brzydkie gobeliny, którymi ozdabia pensjonat. Gabriela ma zająć tym wszystkim myśli i oderwać się od złych wspomnień. Niedawno straciła męża w wypadku samochodowym – nie pogodziła się ze stratą, a ponieważ wciąż się obwinia, postanowiła zrezygnować z przyjemności. Powrót do rodzinnego domu może być wystarczającą pokutą, zwłaszcza że w Nałęczowie wszyscy się znają i chętniej żyją życiem sąsiadów niż własnym. I Gabriela mogłaby wziąć się do działania, żeby polepszyć funkcjonowanie pensjonatu, gdyby nie nagła wieść o samobójstwie w sąsiedztwie. Znana aktorka, Sandra Herman, wyskakuje z balkonu. Owszem, była gwiazdą znienawidzoną przez opinię publiczną, owszem, miała hejterów i trudne przeprawy z dawnymi fanami – jednak charakterologicznie nie pasowała do profilu samobójcy. I dlatego Gabriela postanawia na własną rękę dowiedzieć się czegoś o tajemniczej śmierci. A że jej ulubioną metodą działania jest prowokacja, wie, jak zdobywać informacje, do których inni nie mają dostępu.

Katarzyna Gacek zabiera czytelników na rzekomą prowincję – Nałęczów jako taki staje się bardzo dobrym tłem do zbrodni. W razie potrzeby wiadomości można porozsiewać dzięki plotkom, starsze pokolenie jest doskonale poinformowane, kto z kim i dlaczego, ewentualni rozmówcy, którzy byliby w stanie rzucić nowe światło na sytuację Sandry, są na wyciągnięcie ręki. Gabriela powoli wraca do życia – skoro i tak sprawy związane z pensjonatem torpeduje matka, kobieta może swoją energię ukierunkować na coś innego. Zbrodnia przypomina jej o dawnym życiu zawodowym i o chwilach, w których była szczęśliwa. Prowadzi do pogodzenia się z losem i do przeanalizowania sytuacji już bez obezwładniającego bólu. Zmiana perspektywy – w tym wypadku miejsca zamieszkania i optyki – oznacza nowe informacje, które wcześniej nie miały szans na przebicie się do świadomości bohaterki. I tak powoli odsłania się nie tylko historia aktorki, która lubiła się bawić innymi, ale też samej Gabrieli – kobiety mocno pokaleczonej przez życie. Katarzyna Gacek wie, jak pisać, żeby przyciągnąć uwagę. Nieważne, czy stawia na współpracę kilku przyjaciółek, czy – jak tutaj – na samotne działanie w tajemnicy przed wszystkimi – buduje przestrzeń, w której odbiorcy czują się doskonale. Proponuje – jak zwykle – powieść gęstą i wypełnioną ciekawymi szczegółami, obserwacjami psychologicznymi i wydarzeniami. Tu liczy się zrozumienie dla postaci – a dopiero w drugiej kolejności intryga kryminalna.

sobota, 28 czerwca 2025

Jory John: Wielki ser

Harperkids, Warszawa 2025.

Wygrane

Jory John nie ma problemu z wymyślaniem kolejnych bajkowych bohaterów – powołuje do życia w kreskówkowych opowiastkach wszystko, co da się zjeść. Wśród postaci były już między innymi ziarenko, jajko, ziemniak, ciastko czy winogrono – teraz przychodzi kolej na… Wielki Ser. Przed wypowiedzeniem tych słów należy koniecznie wziąć głęboki oddech, bo wszystko sprowadza się do podziwiania postaci. Wielki Ser jest wyjątkowym, czadowym czedarem, który ma ambicje bycia Kimś. Osiąga wszystko bez trudu – bo robi tylko to, w czym jest dobry. Nie potrafi przegrywać, bo nie jest do tego stworzony. Podtrzymuje mit bycia Wielkim Serem – zależy mu na tym, żeby wszyscy uwierzyli w jego wspaniałość. Do czasu. Bo nikt nie może zawsze wygrywać. I tym razem pojawiają się zawody, Seraton. Turniej złożony z przeróżnych konkurencji. To wtedy właśnie Wielki Ser zostaje zdystansowany przez Klinka – i to nie tylko w jednej konkurencji. Wielki Ser poznaje smak porażki i przekonuje się, jak to jest nie być w centrum uwagi. Ale porażka wcale nie oznacza tragedii – bohater dowiaduje się czegoś o sobie i o ciągłych wygranych.

Wielki Ser to bohater komiczny. Nie brakuje mu pewności siebie, a nawet pewnej pyszałkowatości, która niekoniecznie podbije jego wartość w oczach innych (w tym wypadku czytelników, którzy – lepiej, żeby tej postaci uwierzyli). Ale Jory John nie stawia na nudną i moralizatorską opowieść o tym, jak nauczyć się przegrywać. Wielki Ser przegrywać nie umie – i do tej pory nie miał okazji się tego nauczyć. A przecież kiedy na mecie wyprzedza go Klinek, a później ten mały niepozorny kawałek sera wygrywa kolejne konkursy, nawet te najbardziej absurdalne, Wielki Ser miałby powody do kryzysu. Tymczasem on zaprzyjaźnia się z przeciwnikiem, cieszy się z jego sukcesów i nawet czuje ulgę, kiedy przekonuje się, że nie zawsze musi być doskonały. Wielki Ser to przykład tego, co jest naprawdę w życiu ważne.

Cała historia operuje dynamicznym kadrowaniem i ironią, wiele tu dowcipów dla różnych pokoleń odbiorców. Wielki Ser mimo swoich słabostek da się lubić, przynosi też sporo śmiechu. To idealna propozycja dla dzieci, które uczą się czytać – chętnie sprawdzą, co przydarzyło się śmiesznemu bohaterowi. Ale to również coś dla czytelników, którzy już świadomie szukają rozrywkowych bajkowych lektur. Wielki Ser niczego nie pozwala traktować poważnie – a to trochę uczy zachowania w kryzysowych sytuacjach z prawdziwego życia. Wielki Ser pozwala na odskocznię od edukacyjnych tomików – i od pouczania, tak charakterystycznego w książeczkach dla dzieci – i dlatego jako lektura wieczorna przypadnie do gustu także dorosłym, czytającym swoim pociechom. Cała seria tego autora zasługuje na uwagę, „Wielki Ser” nie należy do wyjątków. Można jednak od tego tomiku zacząć się zaprzyjaźniać z jadalnymi bohaterami.

piątek, 27 czerwca 2025

Michal Hvorecký: Troll

Biblioteka Słów, Warszawa 2025.

Internet

Michal Hvorecký uważnie obserwuje internet i sprawdza, jaką rolę w budowaniu reżimów może odgrywać. Wizja niedalekiej przyszłości z wojną elektroniczną przemienioną szybko w wojnę hybrydową poraża trafnością – chociaż jest dość jednokierunkowo przedstawiona. Autor skupia się w zasadzie tylko na jednym działaniu: na dyskredytowaniu przeciwnika i na obnażaniu jego słabych stron przez fabrykowanie oskarżeń niemających oparcia w rzeczywistości. Jakoś trzeba zarabiać na życie – ci, którzy dobrze sobie radzą w internetowym świecie, mogą znaleźć zatrudnienie jako trolle – każdy ma określoną liczbę tożsamości, jakie może przyjąć i postów, jakie musi stworzyć. Rygorystyczne warunki mają na celu wyłapywanie wszelkich nieprawomyślnych haseł – po to, żeby w zarodku zdusić ewentualne przejawy buntu.

Dla bohatera, który trafił do fabryki trolli, praca jest wszystkim. Mężczyzna nie zastanawia się nawet nad konsekwencjami swoich działań. Uczy się, jak pracować wydajniej, czego od niego oczekują inni i co stanie się, jeśli złamie zasady. Brak życia prywatnego idzie w parze z kompleksami – tytułowy troll jest nieatrakcyjny (nie tylko dla płci pięknej), nigdy nie uprawiał seksu, a spora nadwaga sprawia, że wszelkie próby nawiązania kontaktu z kobietami kończą się upokorzeniem. Tylko Johana – jedna z pracownic farmy trolli – nie brzydzi się przebywać z bohaterem, nawet się z nim przyjaźni. Chociaż nie ma tu szansy na żaden związek, liczy się wsparcie drugiego człowieka.

Niezależnie od indywidualnej walki, jaką toczy we własnej codzienności troll – liczy się tu akcja na skalę międzynarodową. Z pozoru niewinne kłamstewka stopniowo zaczynają się rozwijać i żyć własnym życiem, rujnując przeciwnika. Podkarmiana nienawiść przechodzi w coraz gorsze czyny – nikt już nie może czuć się bezpiecznie, podczas wojny hybrydowej – toczonej także poza internetową rzeczywistością – giną ludzie. Ci spośród trolli, którzy nie nauczyli się wyłączać sumienia, będą mieli nie lada problem, żeby pogodzić się ze świadomością krzywd, jakie wyrządzają inni. Niektórzy radzą sobie z tym w dość radykalny sposób. Inni – próbują naprawić błędy.

I tylko brak bardziej rozbudowanej intrygi sprawia, że „Troll” to książka, która pozostawia pewien niedosyt. Michal Hvorecký bardzo dobrze odsłania mechanizmy działania hejtu, ale nie ma wyraźniejszego pomysłu na rozwinięcie akcji – tworzy po prostu opowiadanie, ze starannie prowadzoną narracją. Wypełnia książkę trafnymi obserwacjami, jest w tym naprawdę dobry – tyle tylko, że fabuła daje się przewidzieć i przypomina wiele opowieści o reżimowych środowiskach. Warto po tę niewielką książkę sięgnąć, bo ona uświadamia czytelnikom zagrożenia płynące z bagatelizowania hejtu. Do tego przypomina, że nie można wierzyć we wszystko, co zobaczy się w internecie – zwłaszcza że obok tych, którzy dla zabawy tworzą fałszywe treści, produkcja fake newsów i oskarżeń bez podstaw to potężna broń. Tu zło zyskuje swoje ucieleśnienie – więc należy „Trolla” czytać przez pryzmat przestrogi. Warto jednak podkreślić, jak gęstą prozę oferuje autor: wie, jak przyciągnąć uwagę czytelników i jak przedstawić im dystopię nie tylko w warstwie internetowej.

czwartek, 26 czerwca 2025

Hanne Gjerde: Eternity. Wejdź do gry!

Kropka, Warszawa 2025.

Strata

Mama Kiana umarła. Chłopiec nie może się pogodzić z tą stratą, nie wie, jak ma dalej funkcjonować w tak niesprawiedliwym świecie. Choroba zabrała mu rodzicielkę, jednak pozostały wspomnienia. Dziecku to nie może wystarczyć. Na szczęście mama Kiana była projektantką gier komputerowych, a swoją pasją zdążyła się podzielić z synem. Razem tworzyli fantastyczne światy i plansze z zadaniami do wykonania. Eternity to zresztą ich wspólne dzieło, ostatnie, które ujrzało światło dzienne. Kiedyś Kian i jego mama grali razem, teraz chłopiec nie ma zamiaru wkraczać do wirtualnej przestrzeni. I gdyby nie pewna wiadomość, wysłana zresztą z konta, którym posługiwała się w grze mama, Kian nie zdecydowałby się na rozrywkę tego rodzaju. Teraz jednak dowiaduje się, że ma dobę na wypełnienie misji: wejście do Eternity, znalezienie mamy i opuszczenie gry. Stawka jest wysoka: jeśli chłopak nie wypełni zadania, zostanie uwięziony w świecie fantasy. Ale skoro i tak cierpi – może nie byłoby to takie złe rozwiązanie?

Eternity ma elementy ulubionych gier Kiana, powieściowa gra bazuje na tym, co znane jest odbiorcom-graczom. Są tu i wybuchające ptaki, i kwadratowe rośliny, miszmasz wiążący narrację z zainteresowaniami czytelników. Ale chwilowo nie o nawiązania i zapożyczenia chodzi. Liczy się spotkanie, jakiego bohaterowi brakowało. Kian w grze może spotkać swoją matkę – nie ma znaczenia, jak do tego dochodzi, tu marzenia mogą spokojnie pomieszać się z rzeczywistością i nie wszystko musi zostać wytłumaczone. Najważniejsze jest coś innego: takie spotkanie daje szansę na przepracowanie żałoby. Chłopak może zadać pytania, które wcześniej nie przyszłyby mu do głowy. Teraz jednak wie, co nie zostało powiedziane, jest bogatszy o całe swoje cierpienie i żal. Rozmowa z mamą jest trudna, zwłaszcza kiedy okaże się, że nie ma powrotu do wspólnego normalnego życia. Bo nawet fantazje mają swoje granice – przełamanie bariery śmierci byłoby tu wbrew wszelkim zasadom konstrukcji powieściowej. Kian otrzymuje jednak szansę na wyjaśnienie paru spraw i zyskanie pokrzepienia – mama powie mu rzeczy, które bohater bardzo chciałby usłyszeć. Pożegnanie, tym razem bardziej świadome, ma sens – jest wzruszające, ale nie przytłoczy czytelników, raczej zwróci ich uwagę na pewne kwestie i przyczyni się do lepszego rozumienia poczucia straty. Hanne Gjerde prowadzi tu dwa wyraźne wątki. W pierwszym koncentruje się na relacjach rodzice – dziecko. Ojciec, który od teraz musi samotnie wychowywać syna, musi nauczyć się rozmawiać z pociechą – i własne cierpienie odsunąć na dalszy plan. Matka – która przychodzi tylko w grze – skoro zyskuje głos, może podzielić się pewnymi przemyśleniami. Sam Kian także nie jest bezwolnym bohaterem bez własnych przemyśleń – nieważne, że to jego pierwsze trudne doświadczenie, musi pewne rzeczy przepracować osobiście. Drugi wątek to gra: czytelnicy, którzy lubią wirtualne rozrywki, będą tu cieszyć się opisami kolejnych komplikacji i wyzwań na planszach. Fabuła gry nawet nie musi być do końca jasna dla odbiorców, liczy się tylko zasygnalizowanie wirtualnej przestrzeni i prawdziwości gry. Powieść o żałobie jest trudna i niewygodna, ale jest też atrakcyjna dla dzisiejszych małych odbiorców.

środa, 25 czerwca 2025

Moje pierwsze słowa

Harperkids, Warszawa 2025.

Dopasowywanie

„Moje pierwsze słowa” to tomik wydany w cyklu Akademia Mądrego Dziecka, kierowany do dzieci w wieku od 3 do 5 lat. Ma się przysłużyć do rozwijania słownictwa i przekonać dzieci do zabawy – pokaże im, że można się dobrze bawić książkami. Nie ma tu żadnej fabuły ani szansy na opowieść, chyba że odbiorcy sami zaczną sobie snuć własne historie na podstawie prezentowanych obrazków. Ale rzeczywiście ten tomik to zbiór niezależnych od siebie obrazków. Każda strona podzielona jest na cztery (lub mniej) części, które zostały wyodrębnione graficznie za pomocą jednolitych – różnych – kolorów tła. Każda ma też duży tytuł – temat ilustracji. Każda strona ma dwa okrągłe otwory, w których treści zależą od użytkowników książki. Są tu cztery koła z wycinanymi w drobne fale brzegami – i kręcenie tymi kołami pozwala na wprowadzanie komunikatów na stronę. Podpis informuje, co zrobić, co ma się pojawić w okienku. Jeśli będzie pasowało – wszystko jasne, dzieci mają w ręce książkę, która składa się z ilustracji oraz wyjaśnień – nazw, które muszą sobie przyswajać. Jeśli nie będzie pasowało, pojawia się efekt komiczny, niezamierzony, za to zachęcający do dalszego działania – oglądania książeczki i wprowadzania do niej zmian.

Bazuje ta książka na wyliczeniach i na zaskoczeniu. Ponieważ nie ma akcji, która mogłaby dzieci zatrzymać przy lekturze, liczy się dostarczanie im stale nowych bodźców. Każda kolejna ilustracja może być powodem do rozmów z dzieckiem albo do obmyślania potencjalnych wydarzeń – tylko że do tego trzeba kreatywnego podejścia. Maluchom, którym wystarczy bawienie się książkami, wydawnictwo dostarcza prostszej rozrywki – kręcenie jednym z czterech kół pozwala na znalezienie odpowiedzi na podawane zagadki. Wystarczy dopasowanie obrazka do podpisu – albo sprawdzanie, co się stanie, jeśli odpowiedź z poprzedniej strony zostanie bez zmian do kolejnego pytania. „Magia” dla najmłodszych polega na tym, że koła są cztery – po jednym na górę i dół prawej i lewej strony – i w tym samym miejscu mogą pojawiać się różne ilustracje (a fakt, że zmienia się kontekst – i nazwa przedmiotu, który ma się pokazać – to nagroda dla odbiorców). Dzieci nie mogą obejrzeć całego koła, więc kręcenie nim wiązać się będzie z odkrywaniem kolejnych treści wciąż na nowo. I to sprawia, że chętniej podejdą do zabawy książką. „Moje pierwsze słowa” to publikacja przygotowana z myślą o maluchach, które potrzebują bodźców i nowych wrażeń. Nie muszą koncentrować się na lekturze, tutaj chodzi bardziej o poznawanie nowych słów albo o wprowadzanie poprawnych odpowiedzi obrazkowych na rozkładówkach. Da się tomik „Moje pierwsze słowa” wykorzystać jako lekcję czytania – duże i wyraźne litery bardzo w tym pomogą. Jest to zatem publikacja przygotowana dla wszystkich tych, którzy chcą poznawać świat i są ciekawi otoczenia.

wtorek, 24 czerwca 2025

Jeremy Renner: Mój następny oddech

Media Rodzina, Poznań 2025.

Walka

Jeremy Renner to ten aktor, który sceny kaskaderskie kręcił bez pomocy. Jako Hawkeye w Avengersach dał się poznać szerokiej publiczności – ale nie o rolach i filmach będzie opowiadać w książce „Mój następny oddech”. Chociaż trzeba przyznać, że jeśli dobry ghostwriter zamienił tę historię w wyjątkową książkę, kolejny może sobie poradzić z niezwykłym scenariuszem. Ta książka to świadectwo walki o życie. Jeremy Renner spędza czas z rodziną na zjeździe, w górach. Zamierza niedługo zabrać swoich bliskich na narty, ale ponieważ nagłe załamanie pogody sprawiło, że drogi są nieprzejezdne, musi najpierw uporać się z odśnieżeniem trasy. I popełnia błędy, które będą go sporo kosztowały. Nie zaciąga hamulca w ratraku – sześciotonowy pojazd w pewnym momencie ześlizguje się prosto na siostrzeńca Jeremy’ego – a następnie bohater książki próbuje naprawić to niedopatrzenie i… skacze, żeby dostać się do kabiny.

Wszystko, co najbardziej dramatyczne, rozgrywa się na pierwszych kilku stronach, tak, żeby czytelnicy nie mieli wątpliwości, co właściwie się wydarzyło – ale autor będzie jeszcze wielokrotnie powracał do sytuacji jak z horroru. Nagle bożyszcze tłumów, aktor-twardziel zostaje wciągnięty pod ratrak i całkowicie zmiażdżony. Czuje, jak pękają kolejne kości, widzi własne oko, które wypłynęło z oczodołu i wie, że został wgnieciony w lód. W pewnym momencie musi przerzucić ciężar narracji z własnych wspomnień na relacje innych – bo na szczęście udało się sprowadzić pomoc. Nastoletni Alex, siostrzeniec Rennera, alarmuje ludzi z okolicznych domów (na szczęście trafia do jedynego miejsca, w którym ktoś jest: sąsiedzi nie tylko przydadzą się w bezpośrednim działaniu, ale też mogą wezwać pogotowie i helikopter). I teraz walka o przetrwanie zaczyna się na dobre. Ale nie jest to literatura szpitalna. Autor mocno podkreśla samoświadomość w koszmarnych chwilach. Wie, że musi oddychać, żeby dać szansę medykom dotrzeć na miejsce wypadku. Działa w szoku, ale później przypisuje swoje zachowanie codziennym treningom i umiejętnościom nabywanym na różnych etapach życia. Najważniejsze to doczekać do przyjazdu lekarzy. I właściwie tylko momentu zbierania z lodu pokiereszowanego aktora nie ma w książce rozpisanego na sekundy. Całą resztę czytelnicy poznają bardzo dokładnie. Jednak Jeremy Renner po przeżyciu śmierci klinicznej wraca do błyskawicznej walki o samodzielność i zdrowie. Kiedy już trafi do szpitala, zamiast analizować w nieskończoność swoje obrażenia, koncentruje się na tym, dlaczego zależało mu na szybkim wyjściu do domu. Podkreśla też nieustannie rolę i wsparcie bliskich. Wie, że im również zgotował prawdziwy koszmar – i od własnego optymizmu uzależnia szczęście innych. To podejście pozwala mu dokonać publicznego rachunku sumienia i przekonać czytelników, jak ważna jest wola przetrwania. Oczywiście liczy się tutaj niebywałe szczęście: fakt, że autor nie zginął pod gąsienicami ratraka, zakrawa na cud – a skoro jeden cud już się odbył, kolejnym trzeba pomóc samodzielnie.

Dużo w tej książce wdzięczności i dodawania otuchy innym, dużo silnych emocji – liczy się jednak wyjątkowy happy end. Ze „zdarzenia” autor wyciąga lekcję dla siebie, wprowadza do swojego zachowania reakcje i cechy, które do tej pory nie gościły zbyt często w jego biografii. Może jednak tworzyć siebie na nowo – i to z chęcią robi.

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Sylwia Sitkowska, Katarzyna Troszczyńska: Kobiety, które pragną zmiany

Rebis, Poznań 2025.

Nowości

Sylwia Sitkowska i Katarzyna Troszczyńska nie odkrywają Ameryki, kiedy stwierdzają, że jedne kobiety są niechętne zmianom i raczej torpedują je w codziennym życiu, a inne wręcz przeciwnie – rzucają się bez wahania na wszystko, co nowe, żeby tylko uciec od stagnacji i wygody. Na szczęście po takim oczywistym otwarciu obie autorki bardziej zajmują się sytuacjami, w których zmiana wydaje się niezbędna – niż polaryzowanym podejściem do zmian jako takich. I książka zaczyna się toczyć w kierunku, który czytelników nie zaskoczy, ale który być może podsunie rozwiązania najczęściej spotykanych problemów.

Dieta, związek, przyjaźń, pieniądze i ewentualnie przeprowadzka (tu kojarzona z paleniem za sobą mostów) – to motywy, które najbardziej pasują do tematu zmiany. Jeśli dodać do tego jeszcze walkę z lękiem torpedującym wszelkie zamiary – pojawi się spis treści z książki „Kobiety, które pragną zmiany”. Autorki wybierają formę przystępną dla szerokiego grona odbiorców, to znaczy – rozmowę, dość swobodną, opartą na skojarzeniach i opisach, mniej na wyliczeniach (te trafiają do wyodrębnionych graficznie partii książki i stanowią rodzaj skryptowego podsumowania). Co ważne: obie autorki nie starają się wymyślać nowych metod na radzenie sobie ze zmianami – oswajanie stresu przed nieznanym czy pokonywanie barier w umysłach. Czytelniczki mają skorzystać na zestawianiu tego, co sprawdzone i co od dawna wiadome: wcale nie ma tu odkrywczych środków – jedynie porządkowanie tego, co udało się wynotować. Sitkowska i Troszczyńska wypełniają model kolejnych opartych na rozmowach poradników w cyklu – rezygnują też z podawania zbyt oczywistych przykładów: wiadomo, że każdą sytuację da się zaprezentować w modelowej scence, jednak forma przyjęta w tej książce nie wymaga takich rozwiązań: wystarczy, że każda z rozmówczyń od czasu do czasu napomknie o rozwiązywanym przez siebie przypadku albo o problemach znajomych – sprawdza się to o wiele lepiej i jest przekonujące z perspektywy odbiorców.

Zmiany mają być pożądane, ale żeby nie pozostawiły zgliszcz, trzeba się do nich przygotować. Kobiety, które rzucają się w nowe sytuacje impulsywnie, powinny nauczyć się analizować rzeczywistość i zastanawiać się nad przyszłością. Z kolei te bardziej lękliwe muszą dowiedzieć się, że zmiana to szansa na coś lepszego – nawet z porażek da się wyciągać wnioski na przyszłość. Zmiana to szansa: na lepszy związek, na lepszą pracę, na lepsze zarobki, na lepsze życie. Ta lektura funkcjonować może dla części czytelniczek jak impuls do działania, a przynajmniej pierwszy krok w kierunku zmian, tych w większym wymiarze. Nikt tutaj nie skupia się na drobnych kwestiach, które nie mają większego wpływu na jakość egzystencji – za to sprawy ważne i niosące ze sobą spore ryzyko, wymagają odpowiedniego nastawienia. Sylwia Sitkowska i Katarzyna Troszczyńska dobrze zdają sobie sprawę z tego, co gnębi ich czytelniczki – i odnoszą się do tych kwestii z wyczuciem. Jeśli ktoś potrzebuje poradnika, który jednak nie będzie przytłaczać nadmiernym psychologizowaniem – nie będzie się kojarzyć z podręcznikami i z narzucaniem pewnych rozwiązań – może tu się odnaleźć.

MALUCH SZUKA PRZYJACIELA

A tu najnowsza część przygód pewnego Malucha w niezawodnym Wydawnictwie Nasza Księgarnia. Nie tylko dla fanów motoryzacji: Maluch szuka przyjaciela

Capucine Lewalle: Tata kocha cię tak mocno

Agora, Warszawa 2025.

Różnice

To książka o czynach. Bo tata wcale nie musi wyznawać miłości słowami, a przynajmniej – nie każdy to potrafi. Jednak tata znacznie chętniej przekonuje, że kocha swoje dziecko, kolejnymi zadaniami, wyzwaniami i czynnościami, których znaczenie dość łatwo przegapić. Dlatego tomik „Tata kocha cię tak mocno” Capucine Lewalle to właśnie opowieść o tych postawach, rodzaj deszyfrowania zachowań rodzica. Cała seria rodzinna oparta jest na podobnym schemacie, więc i tutaj na początku Capucine Lewalle przypomina, jak bardzo mogą się różnić od siebie poszczególni ojcowie – może być trudno znaleźć punkt wspólny dla taty – hodowcy królików i dla taty – mieszkańca egzotycznego kraju. Ale każdy tata będzie dla swojego dziecka próbował wszystkiego: nauczy się uprawiać ogródek albo robić obiad, grać na ukulele albo obserwować gwiazdy. Najważniejsze jednak dla każdego z ojców będzie robienie czegoś wspólnie z dziećmi – obok realizowania własnych pasji. Każdy tata może być w jakiejś dziedzinie utalentowany – albo może nie być utalentowany w tych, które akurat by się przydały. Niezależnie od tego, czy coś potrafi, czy nie radzi sobie z tym, co podniosłoby jego wartość w oczach innych, każdy tata bardzo kocha swoje dziecko – i chętnie spędza z nim czas.

Capucine Lewalle koncentruje się w tej książce na zwyczajności, którą łatwo da się przekuć w wyznanie uczucia. Tata realizuje się przez działania, nieważne, czy wyimaginowane, czy rutynowe – tata zawsze musi coś robić. Magdalena i Jarosław Mikołajewscy stawiają w tłumaczeniu bardziej na akcentowanie absurdów niż na koncentrowanie się na formie. Wybierają swobodną rymowankę, zarzucają sylabotonik i starają się część treści podporządkowywać znalezionym rymom – jest to rozwiązanie, które nigdy nie budzi zachwytów, bo też i wydaje się wymuszone i nienaturalne. Ale też dopasowywanie tekstu do rymów nie prowadzi do olśniewających efektów. O wiele bardziej przyciągnąć dzieci mogą obrazki – Maud Legrand stawia na naiwne i proste rysunki imitujące trochę rysunki dziecka, a trochę – rozwiązania z kolorowanek. Widać ślady kredek na części kształtów, co nakłoni odbiorców do samodzielnego rysowania i do uzupełniania historii w związku z własnymi obserwacjami. „Tata kocha cię tak mocno” to przede wszystkim książka, która ma przypominać o sile więzi ojców i ich pociech – dla małych czytelników to także klucz do zrozumienia zachowań dorosłych i do sprawdzania, czy prawidłowo odczytują ich postawy. W tym tomiku pojawia się sporo tematów do przeanalizowania czy przegadania z maluchem – warto przyjrzeć się mu pod kątem potencjalnych kwestii do przedyskutowania. Nie ma klasycznej fabuły, da się więc dopasowywać treść do własnych doświadczeń, co sprawi, że dla dzieci lektura będzie ciekawsza.

niedziela, 22 czerwca 2025

Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Sobota

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Zawody

Antek Fert faktycznie nie ma szczęścia. Każdy dzień w najgorszym tygodniu życia oznacza dla niego nowe katastrofy, porażki, ośmieszenia i sceny tak drastyczne, że trzeba je zastępować kadrami słodkich i małych zwierzątek lub warzyw. Dobrze, że po bohaterze serii Najgorszy tydzień życia wszystko spływa – Antek nie ma czasu na rozpamiętywanie swoich kompromitacji, bo natychmiast pojawiają się kolejne. Teraz przynajmniej ma bratnią duszę: Mia to koleżanka, której nie odstrasza pech i która troszczy się o Antka w okolicznościach, które niekoniecznie empatię wyzwalają. Mistrzu Marcin – największy wróg Antka Ferta – zrobi wszystko, żeby dowód na kolejne poniżenie trafił do internetu, z kolei tata wprawdzie nie ma złych intencji, ale już z racji bycia rodzicem przynosi wstyd swojej pociesze.

Wydaje się, że wszystkie okropieństwa Eva Amores i Matt Cosgrove wyczerpali już w pierwszych historiach – jednak jeśli mogą sięgać do wyobraźni, a nie tylko bazować na rzeczywistości, otwiera się przed nimi całkiem sporo nowych szans na eksperymenty na bohaterze. Tym razem Antek Fert – razem z przyjaciółmi i wrogami – ukrywa się przed hordą głodnych zombie, najwyraźniej – potężnie wysportowanych. Zombie-sportowcy są większym zagrożeniem niż zwykłe zombie, chyba że znajdzie się na nich jakiś sposób. A sposób to tym razem olimpiada. Zawody sportowe, w których zwycięzca dostanie (koszmarną) nagrodę stworzoną ze wszystkich pucharów, medali, nagród i odznaczeń, jakie Antek znalazł w domu – to wyzwanie. Zwłaszcza że w drużynie ludzi jest tata Antka, jego nowa narzeczona, mama ze swoim partnerem (podejrzewanym o bycie wampirem, nie bez powodu), a także Marcin. Na dalszy plan schodzi tylko Antek Fert – bożyszcze nastolatek – który przypadkowo dzieli personalia z bohaterem.

Kolejne etapy historii będą zatem wiązać się z nietypowymi konkurencjami wymyślanymi po to, żeby jak największe szanse mieli ludzie, a jak najmniejsze – zombie. Relacja z rozgrywek sportowych nie traci tempa, bo w każdym wydarzeniu nie chodzi o same konkurencje, a o pojedynek z zombiakami. I tak Eva Amores i Matt Cosgrove uciekają od powtarzalności: nie nawiązują do tego, co już wydarzyło się w poprzednich tomach cyklu, zaskakują odbiorców czymś nowym. Komiksowa opowieść toczy się wartko i przekona najmłodszych do czytania – tu nie chodzi o pouczanie czy o wnioski, które dzieci mają wyciągać z lektury. Liczy się po prostu przyjemność z czytania, zabawa i nieskrępowana wyobraźnia. A ponieważ autorzy za każdym razem sięgają po inny motyw przewodni i raz za razem zaskakują młodych odbiorców, i na „Niedzielę” zbudują sobie wierną publiczność. Ten cykl jest kwintesencją komplikacji, jakie mogą spotkać bohatera – nic gorszego nie może się już nikomu przydarzyć.

sobota, 21 czerwca 2025

Karina Misztal: Małgorzata Siedlik: Jak stworzyć strategię marki z ChatGPT

Studio Emka, Warszawa 2025.

Autopromocja

Jest to książka nietypowa – bo też i temat oznacza, że należy przystąpić do działania, a nie czytać. Karina Misztal i Małgorzata Siedlik przygotowują dla odbiorczyń dostępne powszechnie narzędzie, które pozwoli im odnaleźć się na rynku. W ten sposób czytelniczki mają nabrać pewności siebie i wiary w sukces, a do tego przygotować się na kolejne wyzwania związane z budowaniem strategii marketingowych. Nie da się ukryć, że książkę traktują bardziej jak rodzaj autoreklamy, albo wystąpienia motywacyjnego – faktyczne porady, wskazówki i zalecenia dałoby się tu zmieścić na niewielkiej objętości. Zdecydowanie odbiorczynie, które nie lubią się przemęczać czytaniem, mogą się tu lepiej poczuć: nikt nie będzie ich zmuszał do analizowania długich i skomplikowanych wywodów, wszystko ma stawać się jasne naturalnie i z czasem. „Jak stworzyć strategię marki z ChatGPT” to jednak wydawnictwo interaktywne: trzeba będzie wiele razy korzystać z kodów QR, żeby realizować ćwiczenia lub sprawdzać przykłady podawane przez autorki. Misztal i Siedlik przede wszystkim nie chcą budować tradycyjnej narracji: nie mają pomysłów lub treści – ani ochoty – na wypełnianie tekstem kolejnych stron. Czasami podają wyliczenia, jeśli chcą czytelniczki do czegoś przekonać – częściej jednak polegają na pojedynczych hasłach, chwytliwych wypowiedziach albo nawiązaniach do własnych doświadczeń. To miniaturowe motywacyjne pogadanki – jednoakapitowe, jednozdaniowe – i w pełni wystarczające, jeśli odbiorczynie mają wkrótce zabrać się do pracy i korzystać z narzędzia podawanego przez autorki. ChatGPT jest tu trochę na doczepkę – to wykorzystanie zainteresowań rynkowych. O wiele więcej obie autorki mają do powiedzenia w kwestii budowania strategii marki osobistej. I tu podsuwają narzędzia i wskaźniki, które mogą się przydać czytelniczkom. Jak na ograniczanie narracji – bardzo mocno wgryzają się w tematykę kampanii marketingowych, pokazują, że znają się na tym – żonglują hasłami i narzędziami, których używanie polecają też odbiorczyniom. Trzeba będzie więc wykonać sporo pracy, żeby przyswoić sobie kolejne pojęcia i praktyki. ChatGPT to nie tylko wabik na czytelniczki, ale też zachęta dla tych mniej kreatywnych lub niepewnych: oto pojawia się coś, co umożliwi błyskawiczne generowanie treści, dokonywanie porównań i tworzenie postów do mediów społecznościowych (zgodnie z duchem klikbajtów).

„Jak stworzyć strategię marki z ChatGPT” to książka, która wygląda jak album. Na potrzeby publikacji autorki zapozowały w kilku stylizacjach w sesji zdjęciowej – i teraz każde wolne miejsce na stronie to powrót do szczęśliwych wizerunków, dowodów na sukces. Fakt, że część ujęć się powtarza, nie ma znaczenia: i tak w formie ozdobnika mógłby się pojawić najwyżej kolejny krótki cytat, a nie da się przerobić na cytaty całego tekstu. Bardziej strategia marki niż korzystanie ze sztucznej inteligencji się tu liczy – ale i to przyda się odbiorczyniom, które nie wiedzą, jak odnaleźć się na agresywnym rynku.

piątek, 20 czerwca 2025

Paweł Pieniążek: Wojna w moim domu. Kiedy konflikt staje się codziennością

Znak, Kraków 2025.

Strata

Wojna to coś, co brzmi tak absurdalnie, że na pewno nie ma prawa się wydarzyć. Nie w cywilizowanym świecie, nie w XXI wieku, nie… A jednak – wydarza się i rujnuje nadzieje i marzenia wielu. Paweł Pieniążek postanawia sprawdzić, jak wygląda egzystencja ludzi zaskoczonych przez wojnę. Spotyka się z ludźmi – na konkretnych ulicach, w konkretnych miejscach. Poznaje ich nazwiska i sąsiadów. Dowiaduje się sporo o członkach rodzin: szybko zyskuje orientację, kto powinien być traktowany na specjalnych warunkach, a kto poradzi sobie w każdych okolicznościach. Relacjonuje wielkie traumy i drobne niedogodności – odnotowuje codzienność. Tu nie ma jednego przepisu na szczęście, tak samo jak i na radzenie sobie z losem. Jedni są bardziej zaradni, inni mniej, jedni bardziej się boją, inni każdego dnia ryzykują. Wojna też przybiera różne oblicza – w zależności od miejsca, wymaga innych postaw i wymusza inne poświęcenia. Ludzie próbują zarabiać, zdobywać jedzenie, chronić swoich bliskich albo po prostu przetrwać, znajdują sposoby na ominięcie kolejnych pułapek i na zwykłe zmartwienia. Jeśli nie są przygotowani do życia w ogarniętym wojną kraju, muszą nauczyć się na nowo funkcjonować – wszystko, co znali do tej pory, traci na znaczeniu i przestaje być wyznacznikiem sukcesu. „Wojna w moim domu” to książka, która została złożona z bardzo drobnych rozdziałów. Paweł Pieniążek posługuje się tutaj mikroobrazkami, nie podaje pełnowymiarowych opowieści – raczej zderza czytelników z tym, czego się dowiedział, co zobaczył i co zarejestrował. Robi to szybko – żeby uchwycić mocne wrażenia, zaszokować albo uświadomić odbiorcom grozę sytuacji. Być może nie uda się zbudować całej opowieści – podążać za bohaterem do życiowej puenty. Być może trzeba będzie przeskoczyć do innej postaci i skoncentrować się na innych wyzwaniach – to wojna dyktuje warunki. I tak autor towarzyszy wybranym rozmówcom przez całe lata, co jeszcze bardziej podkreśla koszmar wojny. Skrótowość i lakoniczność pasują do tematu – kiedy walczy się każdego dnia o życie, nie ma czasu na filozoficzne dysputy i na zastanawianie się nad sensem konfliktów zbrojnych. Dlatego też nie będzie Paweł Pieniążek pytał o wojnę jako abstrakcję – interesuje go za to podejście postaci do nowej rzeczywistości, kompletnie niegościnnej. Dobre rozwiązania tu nie istnieją, trzeba cieszyć się z drobiazgów – które w czasie pokoju nie byłyby nawet warte uwagi. „Wojna w moim domu” to książka, która toczy się bardzo szybko – a jednak nie da się jej błyskawicznie przejść. Paweł Pieniążek wyciąga z konfliktów to, co najbardziej dotkliwe dla zwykłych ludzi – i przez ich pryzmat jest w stanie nakreślić całą dynamikę wojny jako takiej. Chociaż skupia się na konkretnych miejscach, z jego wojennych notatek wyłaniają się treści uniwersalne. I tym przekona do siebie spore grono czytelników.

czwartek, 19 czerwca 2025

Anna Jankowska: Ojej! Ważne rzeczy

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Przeżycia

Już można powiedzieć, że udała się Annie Jankowskiej seria. „Ojej, ważne rzeczy” to książka, która zapewni małym odbiorcom mnóstwo radości i zabawy – a przy tym uświadomi im coś niezwykle istotnego bez odwoływania się do wielkich słów. Wszystko za sprawą kota Czarusia, maskotki Loli. Lola jest małą dziewczynką, która w tej opowieści nie odgrywa żadnej roli – to kot przygotowuje sobie pudełko na skarby. Chce chować do niego ważne rzeczy i cały najbliższy dzień zamierza poświęcić na tropienie owych rzeczy. Wyrusza zatem na spacer. I przeżywa wiele przygód (razem z innymi zabawkami Loli). Przenosi ślimaki w trawę, żeby ułatwić im przemieszczanie się (i żeby uchronić przed wypadkiem), pomaga małemu liskowi znaleźć mamę… Przez cały dzień robi coś dla innych, przez co nie ma zupełnie czasu na szukanie ważnych rzeczy. Dopiero wieczorem wychodzi na jaw, że wcale nie zmarnował dnia. To Lola uświadomi mu, że bez przerwy doświadczał ważnych rzeczy – i na pewno może czuć się dobrze z tym, co go spotkało.

Kot Czaruś to bohater bardzo sympatyczny – i jednocześnie bardzo naiwny. Zachowuje się jak typowy kilkulatek, ale może działać bez oglądania się na rozmaite powinności i obowiązki. Przytulanki przecież mają sporo wolnego czasu – i równie dużo swobody. Czaruś jest idealnym bohaterem do przetestowania kolekcjonowania ważnych rzeczy – nikt go nie pilnuje i nikt nie narzuca mu zadań do wykonania. Trochę inaczej rzecz ma się z odbiorcami. Tomiki, które ukazują się pod szyldem Aktywne czytanie PLUS oznaczają dodatkowe interaktywne zabawy dla odbiorców. Na każdej stronie poza kolejnymi doświadczeniami Czarusia pojawia się odpowiednio wyeksponowane graficznie polecenie (ze słowem „plus”): żeby je zrealizować, dzieci będą musiały odłożyć książkę i wykonać kilka podskoków albo przeciągnąć się starannie, albo przynajmniej zajrzeć na inną stronę i policzyć jakieś elementy. Trzeba będzie coś sobie wyobrazić albo poćwiczyć – co dobrze wpłynie i na kondycję maluchów, i na nastawienie do czytania jako takiego. Zwłaszcza dzieci, które rozsadza energia, będą usatysfakcjonowane takimi zaleceniami. Nie ma tu zbyt wiele tekstu, przygody Czarusia zostały bogato zilustrowane (w stylu, który łączy naiwność i prostotę, a do tego – humor, więc obrazki przypadną do gustu czytelnikom). Jeśli do takiego niewielkiego zagęszczenia tekstem dołożyć wyzwania pozalekturowe – dzieci znajdą tu naprawdę dużo rozrywki. Będą mogły się pobawić i trochę powtórzyć doświadczenia bohaterów. Anna Jankowska rezygnuje z moralizowania – nie powtarza na każdej stronie, czym są ważne rzeczy, pozwala Czarusiowi beztrosko się bawić i pomagać innym (co też zamienia się w przyjemność i wiąże z zawieraniem nowych znajomości). Dzieje się tu dużo, chociaż w bajkowym świecie – nic ekstremalnego. Zwyczajność i normalność, w którą łatwo będzie uwierzyć odbiorcom, jest atrakcyjna dla dzieci ze względu na ożywione maskotki i porozumiewające się z nimi zwierzęta – nic więcej do szczęścia lekturowego nie będzie potrzebne. A ruch i energia związane z zadaniami PLUS, przyczynią się do odpoczywania między kolejnymi akapitami.

Susannah Shane: Od kiedy jestem twoją mamą

Harperkids, Warszawa 2025.

Miłość

„Od kiedy jestem twoją mamą” to kolejny tomik w cyklu (w rolach, które przyjmuje się w rodzinie, można jeszcze być siostrą, bratem i tatą). Tym razem dzieci będą obserwować doświadczenia dwóch zajęcy – mamy i dziecka. Bycie mamą w tym wypadku oznacza przebywanie w pobliżu i pilnowanie malucha, który odkrywa świat i poznaje coraz to nowe ciekawostki. Czasami się boi – to jak najbardziej normalne – ale wtedy może przytulić się do mamy i przeczekać trudne chwile. Mama jest po to, żeby czuwać, interweniować w razie wypadku, ale też – cmokać w nosek, pomagać spełniać marzenia i utulać do snu. Niczego więcej do szczęścia nie potrzeba – to przepis na codzienną radość. Taka lektura przyda się zwłaszcza dzieciom, które potrzebują czytanki przed snem: jest krótka i pełna ciepłych emocji, do tego zgrabnie zrymowana przez Natalię Usenko (oryginał to dzieło Susannah Shane). Ta historyjka ma swój wewnętrzny rytm, który ukołysze dziecko do snu, albo pozwoli zapamiętać kolejne frazy i wyznawać miłość w domu. „Od kiedy jestem twoją mamą” to książeczka utrzymana w ciepłej tonacji kolorystycznej. To oczywiście picture book z dużymi kształtami, nie ma zbyt wielu szczegółów, w których mali odbiorcy mogliby się zgubić: tu wystarczy śledzenie przygody zajęcy. Przygody uniwersalnej – nie dzieje się w zasadzie nic wyjątkowego, ot, codzienne bieganie po łące i poznawanie otoczenia – to wystarcza, żeby dobrze się bawić i cieszyć życiem, zające nie szukają żadnych innych wyzwań. Kolejne rozkładówki przedstawiają bohaterów w trakcie zabaw i gonitw, a ponieważ w całej serii pojawiają się błyszczące dodatki w grafikach, tu postawiono na złoty kolor – refleksy świetlne nabierają zatem wyjątkowego znaczenia i przykuwają spojrzenia dzieci.

To piękna i prosta opowiastka o byciu mamą i o stosunku mamy do swojego dziecka. Najmłodsi przekonają się, że niezależnie od gatunku mamy są kochające i czułe, a do tego troskliwe i opiekuńcze. Łatwo będzie odbiorcom przełożyć sobie sytuacje z bajki na własną rzeczywistość – nawet jeśli mama-zając łapie swoją pociechę za ogon, to przecież będzie to porównanie zrozumiałe dla najmłodszych nawet odbiorców. Jest to też tomik do wspólnego z mamą oglądania – zestawiania doświadczeń i zadawania pytań. Dwa zające najpiękniej opowiadają o miłości i podkreślają znaczenie przywiązania. Taka książeczka przyda się dzieciom, które potrzebują wyciszenia i uspokojenia – równy rytm narracji i żadnej adrenaliny – tu liczy się przede wszystkim czułość i wyznanie, które potrzebne jest dzieciom w każdym wieku. To publikacja pomagająca w budowaniu więzi – niezwykła i urokliwa, a przy tym bardzo prosta. Kwintesencja relacji mamy i dziecka.

środa, 18 czerwca 2025

Matthew McConaughey: Nawet jeśli

Kropka, Warszawa 2025.

Oczekiwania

Dzieci zawsze przejmują się wszystkim bardziej niż dorośli. I to właśnie dla małych nadwrażliwców Matthew McConaughey pisze książkę przetłumaczoną przez Michała Rusinka – „Nawet jeśli”. Zresztą na tej lekturze skorzystać mogą również dorośli, zwłaszcza jeśli będą towarzyszyć dzieciom podczas wieczornej lektury. To nie jest książka z fabułą, za to – lektura do przemyśleń i komentarzy. Każda strona to inny temat, inne zagadnienie rozbite na dwie części. Za każdym razem autor przedstawia sytuację lub emocję znaną czytelnikom – a następnie pokazuje jej inną interpretację, całkowicie odrzucającą pierwotny sens. Dzięki temu odbiorcy przekonają się, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje i nie wszystkim warto się zawsze przejmować. W reinterpretowaniu wydarzeń bardzo pomagają obrazki – to one uwidoczniają dzieciom, co może wpłynąć na zmianę postrzegania sytuacji, która początkowo wpędza w nerwy lub frustrację.

Jest to książka budowana jak picture book, o sztywnej konstrukcji bazującej na wyliczeniu. „Nawet jeśli” to tomik rymowany – pierwsza część zestawienia jest oparta na pierwszym skojarzeniu – uczestnicy sytuacji przeważnie jednoznacznie oceniają rzeczywistość – i ich uczucia przejmą błyskawicznie odbiorcy. Ale druga część komentarza całkowicie odwraca znaczenie – i teraz zaczyna się liczyć to, co pozytywne, dobre i ciekawe. Czytelnicy szybko zorientują się w tym zabiegu – nie o przewidywalność formy chodzi, a o zaskakiwanie odbiorców tym, jak różnie można podchodzić do różnych tematów. Liczą się tu olśnienia – za każdym razem odkrycie drugiego dna zagadnienia wiąże się z reakcją „aha!”, za każdym razem uświadamia dzieciom, że nie ma się co przejmować kłopotami i komplikacjami. Zawsze warto uściślać, precyzować, dowiadywać się, albo po prostu samodzielnie budować sobie alternatywne wyjaśnienia dla poprawy humoru.

Jest to książka, którą trzeba odkrywać powoli i przez przyswajanie kolejnych miniaturowych lekcji. Przesłań tekstu należy poszukać w ilustracjach, które zresztą czasami wyjaśniają także pierwszą część komentarza. Obrazki są komiksowe i proste, bardzo kolorowe, a przy tym – przykuwające wzrok. Dzięki nim łatwiej będzie nie tylko zrozumieć abstrakcyjne czasem dla najmłodszych sformułowania, ale też – zapamiętać przekaz. Ta książka jest nie tylko pełna podpowiedzi i wskazówek dotyczących zwyczajnego życia, ale też odpowiednio nastraja do sytuacji i motywów z życia wziętych – dzieci nauczą się innego niż dosłowne podejścia, przekonają się, że zawsze można oceniać wydarzenia inaczej. A mnogość przykładów sprawia, że znacznie łatwiej będzie przekonać czytelników do zastanawiania się nad sensem i znaczeniami.

Nie jest to tradycyjna historyjka do czytania przed snem – równie wiele pracy jak przy poznawaniu liter i ćwiczeniu czytania dzieci muszą w tym wypadku wykonać przy ocenianiu sytuacji i sprawdzaniu, jak się zmieniła pod wpływem nowego spojrzenia. To może być nowe podejście do lektur – odkrywcze i atrakcyjne, a przy tym bardzo przydatne w normalnym życiu.

wtorek, 17 czerwca 2025

Morris, Goscinny: Lucky Luke. Biały jeździec

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Zasadzki

Nie pierwszy to raz i nie ostatni, kiedy teatr łączy się bezpośrednio z kryminałem. W warunkach Dzikiego Zachodu można też obcować ze sztuką, o czym wiedzą aktorzy wędrownej trupy. Przygotowani są świetnie, wożą ze sobą nawet klakiera, żeby zapewnić aplauz widowni. Jednak z każdą wizytą coś w okolicy ginie – i na razie nikt nie łączy faktów. Przedstawienie, w którym piękna kobieta odpiera namolne zaloty pewnego niegodziwca, ogląda między innymi dzielny samotny kowboj. Lucky Luke nie ma jednak szansy na dowiedzenie się, jak kończy się sztuka: przeważnie jest ona przerywana przez skandal – aż do następnego razu. To zawieszenie na jednym kadrze będzie dla odbiorców czynnikiem humorystycznym i w prosty sposób zaimituje spektakl. Ale przecież nie o walory artystyczne tu chodzi, a o ściganie bandytów. Miejscowi co prawda mają swoje sposoby na wymierzanie sprawiedliwości (w przypadku górników akurat to nie smoła i pierze tylko biała farba i pierze, bo smoły nie byłoby widać na czarnych postaciach), ale przestępców trzeba schwytać. I najlepiej, żeby zrobił to ktoś z zewnątrz, kto nie jest zamieszany w lokalne układy.

„Biały jeździec” to komiks bardzo klasyczny. Wydaje się momentami wręcz zachowawczy w treściach, ale chodzi przede wszystkim o rozrywkę i śmiech, a ten wywoływać można bez większego wysiłku przez grę z doskonale znaną wszystkim konwencją. Autorzy bawią się nawet finałową piosenką kojarzoną zawsze z głównym bohaterem. Jolly Jumper, dzielny rumak, pozostaje tu ironicznym obserwatorem – mniej go w całym komiksie, bo też i nie wpisuje się zbyt dobrze w realizację teatralną. Autorzy przedstawiają tu metody na spędzanie wolnego czasu w miasteczkach pozbawionych dostępu do sztuki. Odwołują się do bogatej galerii charakterów – potencjalni widzowie, którzy pojawiają się na objazdowych spektaklach, niekoniecznie wiedzą, jak powinno się zachowywać w teatrach i przenoszą do nich zwyczaje z saloonu. Trudno się im dziwić, skoro na co dzień znają właśnie takie formy. Lucky Luke jednak mocno się na ich tle wyróżnia: nie tylko zachowuje powściągliwość w swoich reakcjach, ale jeszcze doskonale potrafi odnaleźć się w każdej, nawet najbardziej absurdalnej sytuacji.

Istota teatru zostaje tu obnażona: „Biały jeździec” to oczywiście historia o przestępstwach w wymiarze komiksowym, na wesoło – ale spore znaczenie ma tu specyficzny koloryt lokalny, tematyka i znajomość poprzednich rozwiązań. To zestawienie sprawdza się jako źródło komizmu i przełamań, scena z kolei uwidacznia słabe strony zapatrzonych w siebie. Artyzm to fikcja, a poszukiwanie środków wyrazu zamienia się w prawdziwą przygodę. Jak zwykle – dynamiczne kadry i śmiech potęgowany przez zawartość obrazków to rozwiązania, które przyciągną odbiorców – tych z młodszego pokolenia i dawnych fanów serii.

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Weronika Murek: Urodziny

Czarne, Wołowiec 2025.

Znikanie

Spojrzenia skupiają się na Jadze Babażynie, a jej babajagowatość wręcz narzuca się czytelnikom „Urodzin” Weroniki Murek. Nic smutniejszego od stolat stolat wygłaszanego przez tych, którzy uważają, że tak trzeba i nie są w stanie wymyślić żadnych szczerych życzeń. Dziadek, który leży w szpitalu, niewiele już kojarzy, wie tylko, że właśnie zostanie zabrany na spacer urodzinowy. Ale i tak spojrzenia skupią się na Jadze Babażynie. Nic dziwnego. Babażyna przez lata była aktorką, najpierw sama występowała na scenie, później przeszła przez animację lalkami i zajęła się produkowaniem i przedstawianiem spektakli dla najmłodszych. Teraz o Babażynie świat powoli zapomina. Nie jest już nikomu potrzebna, nikt nie zaproponuje jej roli – jeśli Jaga sama nie zawalczy o własny byt i miejsce w świetle reflektorów (chociaż scenki w objazdowych przedstawieniach pozostawiają wiele do życzenia), nie upomną się o nią. Jaga Babażyna przemija. I to jest straszne. Przynajmniej w zamierzeniu. Problem polega na tym, że Jaga Babażyna cały czas ma marzenia, cały czas ma też potrzeby: chce zarabiać, właściwie nawet musi, żeby się utrzymać, chociaż w swojej karierze miała momenty, że wydzielała sobie drobne kwoty do wydawania, żeby tylko przeżyć. A teraz Jaga Babażyna może już tylko spoglądać wstecz. Jaga Babażyna próbowała swoich sił w wielu miejscach i w różnych kontekstach, za każdym razem próbując pozostać wierną sobie – a to wymaga nie lada energii.

Jaga Babażyna jest aktorką. Ale jest też ucieleśnieniem ludzkich lęków i dramatów. Wszyscy ci, którzy nie są w stanie zrealizować marzeń, przypominają sobie przez „Urodziny”, że czas ucieka i nie warto odkładać na później planów ani nadziei. Co ciekawe, Weronika Murek praktycznie nie wprowadza swojej bohaterki w interakcje i nie zmusza do wymiany poglądów z innymi bohaterami. Przemierza rzeczywistość krok w krok za postacią i przygląda się jej uważnie. Przedstawia każdy gest, świadoma tego, że każdy gest może mieć znaczenie w sytuacji, w której w obliczu przemijania nic nie ma znaczenia. Jaga Babażyna jest stale w świetle reflektorów, nawet kiedy już schodzi ze sceny. Autorka w narracji miesza ze sobą obiegowe poglądy i przekonania powtarzane z pokolenia na pokolenie, ale wykazuje się też niezwykle rozwiniętym zmysłem obserwacji. Karmi czytelników celnymi frazami, w bystry sposób komentuje to, co się dzieje. Sprawia, że opisy pozbawione dialogów nie tracą na dynamice – nie da się ich pobieżnie sprawdzać. Weronika Murek wymusza na odbiorcach mocne zaangażowanie w lekturę, chłonięcie jej bez dodatkowych zastrzeżeń. I właśnie z tego powodu wielu czytelnikom nie będzie w tej powieści wygodnie. Tutaj szczerość w połączeniu z kreacją aktorską zamienia się w mieszankę skrajnie niebezpieczną. Weronika Murek opisuje zwyczajność, przynajmniej w wymiarze, który jest dostępny dla jednej bohaterki. Nie nudzi się przy tym i nie męczy innych. Proponuje prozę gęstą i wypełnioną trafnymi obserwacjami. Zaprasza odbiorców do świata, który wymyka się takiemu poznaniu – tu właściwą bohaterką może być sama proza.

niedziela, 15 czerwca 2025

Patricia Highsmith: Słodka choroba

Noir sur Blanc, Warszawa 2025.

Stalking

Z tej miłości nic dobrego wyniknąć nie może, nawet jeśli David pozornie ma jak najlepsze intencje. W końcu kocha Annabellę, jest przekonany, że mógłby jej zapewnić wszystko, o czym marzy. Przygotowuje nawet dom na przybycie ukochanej, bo ma pewność, że ta odejdzie od męża i będzie wieść szczęśliwe życie z Davidem. Przecież musi. Inaczej nie będzie szczęśliwa. David pisze pełne uczucia listy i namawia ukochaną do porzucenia dotychczasowych – chwilowych – rozwiązań. Jego miłość będzie miłością aż po grób, Annabella nie może w to wątpić. David żarliwie wyznaje miłość kobiecie swojego życia. Ta dość łagodnie i subtelnie sugeruje mu, że nie zamierza realizować jego planów. Nie chce zrazić mężczyzny ani go zranić, dlatego też nie jest w stanie odmówić wprost. Jej zabiegi prowadzące do załagodzenia sytuacji tylko utwierdzają Davida w przekonaniu, że warto zawalczyć o świetlaną przyszłość. W „Słodkiej chorobie” Patricia Highsmith odmalowuje obraz, który dzisiaj ma już swoją nazwę i który wiąże się z koniecznością interwencji sądowej – tu jeszcze motyw stalkingu nie jest rozpoznany ani powszechnie znany. A szkoda, bo w fabule prowadzi do katastrofy: nieodwzajemnione uczucie w końcu zamienia się w zawiść, a ta wiąże się z gwałtownymi reakcjami. Nieszczęśliwy wypadek na zawsze zmieni rozkład sił i pozycję Davida – chociaż i tak Annabella nie będzie umiała rozprawić się z niechcianym wielbicielem.

Patricia Highsmith stawia na kryminał, który obecnie może być odczytywany raczej jako thriller. Zajmuje się tworzeniem wyrazistego portretu psychologicznego: interesuje ją każdy krok Davida i każda podejmowana przez niego decyzja, wszystko jedno czy wynikająca z chorego zapatrzenia w Annabelle, czy pozwalająca na scharakteryzowanie bohatera w innych okolicznościach. Autorka jest bardzo drobiazgowa, psychika postaci interesuje ją o wiele bardziej niż oś fabularna, szczegółami zarzuca czytelników i przez to też spowalnia narrację. Ale właśnie dzięki takiemu zabiegowi jest w stanie wniknąć w głąb umysłu szaleńca zachowującego pozory normalności – Annabella widzi tylko listy, czytelnicy dostrzegą zbliżające się zagrożenie – chociaż atmosfera strachu nie zapowiada rozwoju wydarzeń. Highsmith stawia na wyjątkowo mocną prozę. Jeśli odbiorcy przyzwyczaili się do kryminału jako gatunku niemalże użytkowego, tu sprawdzą, jak to jest próbować zrozumieć bohatera, który wymyka się jednoznacznym ocenom (bo przez długi czas David może być postrzegany jako zwyczajny zakochany nieszczęśliwie mężczyzna). Później z kolei przybliża czytelników do akcji tak bardzo, że trudno byłoby o dalsze zmniejszanie dystansu. W efekcie proponuje lekturę niewygodną i stawiającą trudne pytania, pokazującą konieczność wytyczania granic i stanowiącą ostrzeżenie. Dzisiaj czyta się tę powieść jako nieco archaiczną – w końcu akcja przenosi odbiorców do II połowy XX wieku, a bohaterów ogranicza sposób wychowania – jednak i tak autorka mnóstwo mówi o ludziach i wie, jak wyzwalać w czytelnikach najsilniejsze emocje. „Słodka choroba” to wyzwanie, w którym nie ma wygranych – poza miłośnikami gęstej prozy i starannie obmyślonej pod kątem psychologicznym opowieści.

sobota, 14 czerwca 2025

Smerfy i świat emocji. Smerf, który był zazdrosny

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Zadanie

„Smerf, który był zazdrosny” to krótka historia dla najmłodszych odbiorców – cenieni przez całe pokolenia bohaterowie zostali zaprzęgnięci do tego, żeby wyjaśniać dzieciom skomplikowane emocje i podawać im rozwiązania wartościowe w różnych sytuacjach. Prosta fabuła pasuje do znanych z kreskówek i komiksów pomysłów, ale jest jednak podporządkowana aspektom wychowawczym – co fanom klasyki mogłoby się nie spodobać. Jednak wyraźnie zaznaczona jest odrębność cyklu bazującego jedynie na postaciach z Wioski Smerfów, a jeśli dzięki takim książeczkom odbiorcy poczują się pewniej w grupie rówieśników – tym lepiej.

„Smerf, który był zazdrosny” to Kucharz. Wszystko zaczyna się od nieporozumienia: Papa Smerf prosi Listonosza o przyniesienie składników do magicznego wywaru. Sam nie może udać się do lasu, bo musi pilnować gotującej się mikstury. Prosi jednak o dyskrecję: nie wiadomo, czy eksperyment się powiedzie, a jeśli nie – to lepiej nie mieć świadków porażki (i nie robić Smerfom nadziei na dobrą zabawę, jeśli będą musiały obejść się smakiem). Listonosz bardzo chce pomóc – ale kiedy w lesie wpada na Kucharza, nie ma pojęcia, jak przedstawić mu fakty, żeby nie zawieść zaufania Papy Smerfa i żeby wypełnić swoją misję. Kucharz – pozbawiony dostępu do informacji – interpretuje wydarzenia na swój sposób i zaczyna być zazdrosny.

Historia zabawna, oparta na nieporozumieniu, ale też prosta i zrozumiała dla wszystkich – to podstawa „Smerfa, który był zazdrosny”. Jest tu wiele scenek oczywistych dla najmłodszych, każdy prawdopodobnie przeżył podobne sytuacje. Jednak poza bajką – z której dzieci mogą wyciągać własne wnioski – jest tu też cały dodatek z poradami i wskazówkami dla odbiorców. Mali czytelnicy dowiedzą się, co zrobić, kiedy ktoś czuje zazdrość – i jak zachowywać się wobec osób zazdrosnych (czy też łatwo zazdrości ulegających). Pojawiają się tu wskazówki dla najmłodszych, ale i dla ich rodziców – by ci mogli w odpowiednim momencie zainterweniować albo porozmawiać ze swoimi pociechami. Zazdrość to jedno z uczuć, które trudno byłoby wytłumaczyć bez wyrazistego przykładu – dlatego też przydaje się tu odpowiednio skomponowana historia i trafiające maluchom do przekonania scenki. Wszystko w sympatycznej atmosferze – można towarzyszyć bohaterom doskonale znanym, a nawet uczestniczyć w ich doświadczeniach. Niespodzianka dla wszystkich Smerfów staje się też niespodzianką dla dzieci, odbiorcy mogą razem z bohaterami cieszyć się efektami eksperymentu. To zachęca do czytania, ale największą nagrodą w tym akurat wypadku będzie przygotowanie do konkretnych emocji i sytuacji – dzieci, które jeszcze nie mają do końca rozeznania we własnych uczuciach, będą mogły przypomnieć sobie reakcje na historyjkę i przeżycia Kucharza – a następnie przełożyć to na swoją codzienność. Tak łatwiej im będzie wprowadzić się do grupy i w razie potrzeby odpowiednio reagować. Te, które zazdrość już poznały, mogą z kolei sprawdzić, co takiego przygotowuje Papa Smerf i czy warto było utrzymywać to w tajemnicy przed całą wioską. Powodów do sięgania po tę lekturę na pewno nie zabraknie.

piątek, 13 czerwca 2025

Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda i deszcz

Media Rodzina, Poznań 2025.

Oczekiwanie

Gospodyni bardzo dba o swoje zwierzęta. Organizuje im przeróżne rozrywki, żeby te nie miały kiedy się nudzić. Tym razem zaplanowała podchody – i na to zajęcie cieszą się absolutnie wszyscy: i Matylda, i kury… tylko że zaczyna padać deszcz. Deszcz, który uniemożliwia wyjście z domu, a co dopiero poszukiwanie wskazówek i błądzenie po podwórku. Wszystko wskazuje na to, że zabawę trzeba przełożyć. W dodatku gospodyni zasypia – prawdopodobnie pod wpływem bębniącego na zewnątrz deszczu. Skoro nie ma co robić i nie można jej budzić – bo na pewno jest zmęczona – zwierzęta postanawiają same znaleźć sobie rozrywkę. W tym celu udają się na strych. Przydaje się tu ogon Krowy Matyldy – można go dyskretnie zanurzyć w farbie i rysować strzałki, za którymi następnie będą podążać wszystkie zwierzęta. Tylko co z tym skarbem? Matylda nie ma pojęcia, dokąd doprowadzić zwierzęta gospodarskie, bo nawet to, co ją samą szczególnie cieszy, dla innych nie jest specjalnym powodem do radości czy zachwytów. A nie da się przeprowadzić skutecznej gry w podchody bez oczekiwanego przez wszystkich skarbu na końcu gry. Matylda nie ma żadnego wsparcia – zwłaszcza że finałem podchodów zorganizowanych przez gospodynię miała być zabawa u listonosza – a skoro pada, nie ma jak się tam udać.

W czasie deszczu nudzą się nie tylko dzieci – zwierzęta również. Jednak gdyby tylko zaproponować im jakąś rozrywkę, ochoczo się w nią zaangażują. Alexander Steffensmeier prowadzi jak zawsze opowieść przede wszystkim rysunkową – tekst zajmuje tu niewiele miejsca i nie liczy się tak bardzo jak obrazki wypełnione treścią i dodatkowymi pobocznymi żartami. Warto uważnie prześledzić rysunki, żeby odkrywać, czym zajmują się poszczególni – anonimowi – bohaterowie i jak wielki bałagan mogą zrobić w domu nudzące się stworzenia. Wiejskie zwierzęta są tylko częściowo zantropomorfizowane, zachowują się jedynie odrobinę jak komiksowi bohaterowie, zostało w nich bardzo dużo ze zwykłych zwierząt gospodarskich – i na tej bazie Steffensmeier tworzy komizm. Bo nagle zwierzęta zaczynają się zachowywać jak ludzie – w nieoczekiwanych momentach i tylko w ramach obrazkowego przedstawiania sytuacji. To niespodzianki, które mogą stanowić nagrodę dla czytelników – za uważne oglądanie ilustracji i za śledzenie poszczególnych postaci. Krowa Matylda jest tu ważna, ale wcale nie najważniejsza, można wybrać sobie bohatera, który najbardziej przykuwa uwagę lub budzi najwięcej uśmiechu i śledzić jego pomysły – co ciekawe, w przypadku przygód Krowy Matyldy nie będą rozczarowane ani dzieci, ani ich rodzice, którzy mogą pomagać w czytaniu i poznawaniu fabuły od strony tekstowej. Również dorośli świetnie się będą bawić, obserwując chociażby wszędobylskie kurczaki. Tu każde zwierzę ma swój silnie eksponowany charakter – a autor wie, jak podkreślać go jeszcze na obrazkach. Po raz kolejny Matylda nie zawodzi – a gdyby akurat padało, staje się świetnym sposobem na przepędzenie nudy.

czwartek, 12 czerwca 2025

Justyna Bednarek: Tata w tarapatach. Zemsta karalucha

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Wyprawa

Nareszcie pojawiła się na rynku książka – a właściwie seria – która może przekonać dzieci, że czytanie jest ciekawą przygodą. Justyna Bednarek całkowicie bowiem rezygnuje z pouczania odbiorców, tu nie ma mowy o dydaktyzmie, liczy się absurd i humor w stanie czystym – podsycane przez brawurową akcję. Jest tu sympatyczna – ale ekscentryczna – rodzina Wieczorków. Mama ciągle wynajduje nowe sprzęty, zresztą jeśli czegoś potrzebuje, zastanawia się nad tym, jak skonstruować kolejny przedmiot. Maszyny powiększające lub pomniejszające, przyspieszające, ukrywające… wszystko może się przydać w różnych okolicznościach, zwłaszcza podczas pościgów lub… wykręcania się od płacenia mandatów wystawianych przez nadgorliwego funkcjonariusza. Mama poza tym, że realizuje się naukowo, wychowuje czworo dzieci i czworo zwierząt (chociaż nikt tu specjalnego traktowania nie potrzebuje, może poza maleńkim Dydysiem, najmłodszą pociechą Wieczorków). Jedna z córek przejawia zainteresowania związane z wynalazczością, więc może iść w ślady mamy. Z kolei tata bada owady. Gerard Filip jest entomologiem wysokiej klasy, ale istnieje pewien gatunek, który nie pała do niego sympatią. Sporo powodów mają karaluchy do tego, żeby mścić się na Gerardzie Filipie – przynajmniej jeśli zyskają taką możliwość. Na razie Gerard Filip jeszcze nie jest zagrożony, ale wszystko może się zmienić w ułamku sekundy. Na szczęście każde z dzieci jest rezolutne i sprytne, a do tego samodzielne. W związku z tym mogą działać, zamiast rozpaczać. Cała rodzina wyrusza na wyprawę przedziwnym autobusem – naszpikowanym wynalazkami. Ważną rolę w opowieści pełnią też zwierzęta: w rodzinie są kot, pies, chomik oraz… świerszcz. Świerszcz bardzo się przyda, kiedy trzeba będzie relacjonować wydarzenia z poziomu mikro: nikt nie miałby pojęcia, co stało się wśród owadów, na szczęście Anastazja czuwa i jest w stanie nie tylko podzielić się spostrzeżeniami, ale nawet zainterweniować w razie potrzeby.

Justyna Bednarek pisze bardzo wesoło. Proponuje książkę, przy której często będzie można się zachwycać absurdalnym ale logicznym biegiem wydarzeń. Tu nie ma czasu na nudne opisy, ciągle coś się dzieje – a dzieje się niezwykle, barwnie i komicznie. Autorka czerpie z bogatej wyobraźni i nie boi się żadnych, nawet najbardziej dziwnych rozwiązań – potrafi je dobrze uzasadnić i sprawić, że odbiorcy będą chcieli podążać za opowieścią. „Zemsta karalucha” to książka, która nie odnosi się do normalności – ale normalność bohaterów jest zupełnie inna niż rzeczywistość znana czytelnikom. I w związku z tym lektura zamienia się w świetną zabawę. Tę opowieść chce się czytać nie tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, jak uratować tatę z sytuacji bez wyjścia – autorka zresztą zapewnia sobie publiczność na kolejną historię. Seria Tata w tarapatach to zapowiedź czytelniczej przygody w najlepszym gatunku, awanturniczych historii z ciepłą, rodzinną atmosferą i nastawieniem na rozwój. Bohaterowie budzą sympatię i uśmiech jednocześnie, a sama autorka wie doskonale, jak pisać, żeby przyciągać. To jest historia dla dzieci – ale jeśli przypadkiem sięgnie po nią jakiś dorosły, może przypomnieć sobie skojarzenia z najlepszymi książkami z dzieciństwa. Ta książka uczy jednej ważnej rzeczy: radości czytania, bez żadnych dodatkowych warunków.

środa, 11 czerwca 2025

Nora Roberts: Gry umysłu

Świat Książki, Warszawa 2025.

Spotkania w głowie

Dla dwunastoletniego dziecka śmierć rodziców jest ogromną traumą. Thea, bohaterka „Gier umysłu”, przeżywa dużo więcej: w głowie towarzyszy mordercy, podąża za nim i widzi ostatnie chwile mamy i taty. Tak dowiaduje się też o czymś więcej: posiada niezwykły dar, dziedziczony przez kobiety w jej rodzie. Mama Thei świadomie z niego zrezygnowała, jednak babcia – która teraz zostanie opiekunką dziewczynki i jej brata – wie doskonale, co spotyka Theę i może ją poprowadzić przez kolejne działania. Nie jest łatwo przewidywać przyszłość albo przenosić się w czasie równolegle do czyjegoś umysłu. Nie jest łatwo wpuszczać kogoś do siebie we śnie. „Gry umysłu” to bardzo rozbudowana powieść i bardzo atrakcyjna dla czytelników. Nora Roberts kojarzy się przede wszystkim z romansami dla kobiet – jednak pod pseudonimem tworzyła przez długi czas powieści sensacyjne. W „Grach umysłu” łączy te dwa nurty tak, że nie widać szwów – ale jest tu wyjątkowo wiele urozmaiconych wydarzeń, dostarczających i adrenaliny, i silnych emocji. Thea jest wyjątkowa. Ale przez to, że nawiązuje kontakt z mordercą, ustawia kierunek swojej egzystencji. Chce prowadzić spokojne życie z daleka od cywilizacji, ale musi liczyć się z tym, że człowiek, którego wsadziła za kratki, pała żądzą zemsty. Riggs odwiedza ją w myślach i w snach, grożąc i strasząc. Nie docenia jednak przeciwniczki: Thea nie zamierza się poddawać. Dorasta i zajmuje się projektowaniem gier. Przygotowuje jednak także wyjątkową grę umysłu – pułapkę dla swojego prześladowcy.

Nora Roberts chce przedstawiać zwyczajność. Odsuwa bohaterkę od wyścigu szczurów i od walk o wpływy. Thea może się sprawdzać w tym, co poznała w dzieciństwie: cieszy się, kiedy przygotowuje z babcią naturalne kosmetyki i leki – i może roznosić je potrzebującym. Ponieważ dysponuje wyjątkową wyobraźnią, sprawdza się w zawodzie kreatywnym. A do tego mimo koszmarnej przeszłości dorosła Thea chce żyć normalnie. Na odludziu spotyka mężczyznę, w którym durzyła się jako nastolatka. I to z nim może budować przyszłość. Pod warunkiem, że przemoże się i wyzna mu całą prawdę. Bo z ukrywaniem pewnych doświadczeń nie da się zdobyć zaufania.

I tak Nora Roberts rozwija nurt romansowo-obyczajowy: walkę o szczęście w związku dwojga ludzi po przejściach – ale interesuje się o wiele bardziej zagrożeniem, jakie płynie z chorego umysłu. Riggs od początku rozkoszuje się zbrodnią, pragnie jej i żywi się cudzym cierpieniem. Nikt nie jest w stanie dotrzeć do jego umysłu – nikt poza Theą (która zresztą wykorzystuje swój dar, żeby ratować innych i współpracować z detektywami) – a to oznacza, że tylko główna bohaterka zna jego zamiary. Najważniejsze jest to, żeby nie dała się zastraszyć i żeby samodzielnie wypracowała plan działania – aby ocalić także siebie i swoją przyszłość. Nora Roberts wie, jak prowadzić fabułę, która zaintryguje czytelników – i jest w stanie wyzwolić polekturowe refleksje. Ta autorka dostarcza rozrywki. Wie, jak wykorzystać nietypowy pomysł – nie musi nawet w żaden sposób wyjaśniać, skąd wziął się dziwny dar – ważne, że wie, jak go dla fabuły wykorzystać. „Gry umysłu” to książka wyjątkowa.

wtorek, 10 czerwca 2025

Mia Cassany: Zdumiewające przyjaźnie

Kropka, Warszawa 2025.

Między gatunkami

Każdy trafił kiedyś na motyw i każdy na pewno się nim zachwycał. Mia Cassany zbiera zaledwie część historii, które trafiają do zbiorowej wyobraźni i nieodmiennie wywołują wzruszenie czy rozczulenie. „Zdumiewające przyjaźnie” to wielkoformatowy tomik obrazkowy nie tylko dla najmłodszych – świetnie nada się do wspólnego czytania (i późniejszego wyszukiwania kolejnych historii). Autorka pozwala czytelnikom na podróż po świecie, żeby sprawdzić, gdzie nastąpiło międzygatunkowe porozumienie. Czasami zajmuje się relacją człowiek-zwierzę – bo i tu znaleźć można bez trudu liczne przykłady na wzajemne oddanie, wierność i miłość silniejszą od śmierci. Częściej jednak odwołuje się do sytuacji, które wydają się wręcz nieprawdopodobne: kiedy zaprzyjaźniają się przedstawiciele gatunków o odmiennych upodobaniach, zwyczajach i zachowaniach. Zdarza się, że drapieżnik traktuje jak najlepszego kompana przedstawiciela gatunku, który w starciu nie miałby żadnych szans – tymczasem nic mu nie grozi, a nawet może liczyć na opiekę w zamian za towarzystwo i wspólne zabawy.

Łatwo zaobserwować zdumiewające przyjaźnie w ogrodach zoologicznych – to tutaj często zwierzęta odizolowane od naturalnego środowiska lub osierocone mogą liczyć na profesjonalną opiekę medyczną i odpowiednio dobrane pożywienie – jednak ważne są również kwestie psychiki, a na samotność opiekunowie w zoo nie są w stanie nic poradzić. Chyba że dopuszczą do smutnego zwierzęcia inne zwierzę – i uda się doprowadzić do zacieśnienia więzi między nimi. Zdarza się też, że zwierzę z silnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim zaczyna się odruchowo opiekować osieroconym przedstawicielem innego gatunku. Zaspokaja w ten sposób potrzebę bliskości, a do tego… zaskakuje ludzi. Kilkanaście historii, w których przeważnie domowe zwierzę wiąże się z dzikim – i o wiele większym – budzi radość nie tylko małych odbiorców, lektura dostarczy wielu wrażeń. Mia Cassany podaje też informacje na temat ludzi, którzy związali się emocjonalnie z dzikim stworzeniem i potrafili po latach rozłąki zaryzykować spotkanie – oczywiście z pozytywnym finałem. Każda opowieść zamyka się w kilku akapitach, tak, żeby najmłodsi również mogli wysłuchiwać ciepłych historii. Tu liczy się zaskoczenie i zachowania sprzeczne z ludzkimi przekonaniami: im bardziej odległe od siebie gatunki decydują się na przyjaźń, tym ciekawiej robi się z perspektywy czytelników. Tak przygotowana publikacja zachęca dzieci do czytania – przy tej książce nie można się nudzić, ważną rolę odgrywają oczywiście wielkoformatowe obrazki, które pozwalają na lepsze zorientowanie się w pozornej absurdalności zwierzęcych sympatii – jednak najważniejsze jest odpowiednie dopracowanie tekstu, tak, żeby nie tylko niósł w sobie informacje, ale też zapowiedź bajkowych przygód w prawdziwym życiu. Bo przecież niektóre historie pobrzmiewają wręcz niewiarygodnie i trudno sobie wyobrazić, że mogły się wydarzyć naprawdę – wydaje się, że dzieci otrzymują tu kolejną wymyśloną opowiastkę. Tymczasem właśnie prawdziwość sprawia, że lektura staje się tak atrakcyjna. Najmłodsi będą się tu cieszyć historiami o zwierzętach, ich rodzice nie będą się nudzić podczas wspólnej lektury, wszyscy razem przypomną sobie o roli empatii w codziennym życiu.

poniedziałek, 9 czerwca 2025

Paweł Smoleński: Trędowate kobiety czyszczą ryż

Czarne, Wołowiec 2025.

Wykluczenie

Nie jest łatwo pokonać uprzedzenia religijne czy płynące z przekonań zakorzenionych w społeczeństwie. I to jeden z powodów ukazania się na rynku książki reportażowej „Trędowate kobiety czyszczą ryż”. Drugi to przykra okoliczność: autor, który szykował większą formę, zmarł: udało mu się jednak dokończyć jedną część planowanego reportażu – i tę właśnie część otrzymują odbiorcy, ze świadomością, że to dopiero początek opowieści. Ale za to początek wybitny.

Liczą się tu dwa motywy. Jeden – zasygnalizowany już w tytule – to podejście do choroby, która w zamierzchłej przeszłości budziła paniczny strach (dzisiaj wiadomo, że trądem nie tak łatwo się zarazić). Ale drugi motyw jest znacznie ważniejszy: to walka o władzę i wpływy. Autor przenosi czytelników do Indii, do ośrodka Jeevodaya. To tutaj w drugiej połowie XX wieku polski zakonnik stworzył miejsce pomocy potrzebującym, chorym i cierpiącym. Tyle tylko, że możliwość decydowania o czyimś losie może prowadzić do nadużyć – i w przypadku ośrodka, o którym Paweł Smoleński pisze, nie było inaczej. Relacja wiąże się z naświetlaniem licznych problemów natury etycznej (i nie tylko). Dobrostan chorych spada na dalszy plan. A skoro trzeba wybierać, komu można pomóc, a kogo odesłać do domu – pojawiają się niesnaski i okazje do naginania założeń do swoich celów. Ośrodek, który miał zostać stworzony do niesienia wsparcia, zamienia się w arenę walk o racje… i nie tylko.

Paweł Smoleński przybliża historię ośrodka Jeevodaya, przedstawia sylwetki opiekunów i wymagania stawiane wolontariuszom. Tłumaczy, co oznacza życie wśród chorych i z czym się wiąże. Jednocześnie próbuje obalać fałszywe przekonania na temat trądu. Czasami portretuje ludzi, którzy zostali przez społeczność skazani na banicję – i przy okazji wyjaśnia odbiorcom, jak w Indiach obecnie traktuje się trędowatych. Coś, co wydaje się nie do pomyślenia w europejskich warunkach, tutaj jest na porządku dziennym. Dla ludzi to rodzaj koszmaru, dla czytelników – przeprawa pełna wyzwań. Bo na pewno „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie lektura przyjemna i relaksująca. Tu liczą się najbardziej kontrasty między codziennością mieszkańców ośrodka a tych, którzy mieli przychodzić im z ratunkiem. Oczywiście nie wszyscy są źli i nie wszyscy chcą źle, niektórzy jednak w obliczu uzyskanej nagle władzy zaczynają się zachowywać niepokojąco. To test dla humanizmu – i przy tym wiadomość, do czego zdolni są ludzie z dala od społecznych systemów kontroli.

Paweł Smoleński pisze plastycznie. Przedstawia obrazki, które trafiają do umysłów i niosą w sobie wielki ładunek emocjonalny. To niewielka objętościowo książka – ale robi ogromne wrażenie. Do tego prezentuje odbiorcom świat, który teoretycznie nie powinien już w takiej formie istnieć. Smoleński sprawdza, jak bardzo ludzie mogą zmieniać sobie nawzajem świat – na różne sposoby i dla różnych celów. I w tym wszystkim potrzeba niesienia pomocy potrzebującym staje się najmniej ważnym powodem podejmowania działań. Dlatego „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie jest książka pokazująca inność (kultury, obyczajów czy pomysłów na życie). To opowieść o mechanizmach psychologicznych, które w odpowiednich warunkach zostają uruchomione niezależnie od miejsca i czasu.

niedziela, 8 czerwca 2025

Claudia Flandoli: Na tropie DNA

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Podróż do ciała

Wiele już było eskapad w głąb ludzkiego ciała, Claudia Flandoli funduje odbiorcom kolejną – i wzbudzi zachwyt. Bo nawet mimo wtórności pomysłu na fabułę jest w stanie zachęcić do lektury nie tylko młodych czytelników. „Na tropie DNA” to książka, która opowiada o genetyce w komiksie – i to komiksie zabawnym, mimo że przesyconym danymi i ciekawostkami naukowymi. Występuje tu sama autorka jako rysowniczka – wprowadza sobie dwie bohaterki, bliźniaczki jednojajowe, Blu i Amber. To one mają odbyć podróż do wnętrza ciała, żeby przekonać się, jak to jest z tym dziedziczeniem i co właściwie mówi genetyka. Żeby Blu i Amber w wyprawie nie były osamotnione, dostają towarzysza, małego kurczaczka, który otrzymuje słodkie imię Pisk. Pisk jeszcze zaskoczy odbiorców – jego rola w podróży okazuje się znacząca, ale o tym dowiedzą się zainteresowani genami czytelnicy.

Akcja rozgrywa się tu szybko i jest wypełniona interesującymi wydarzeniami. Blu i Amber są dość naiwne, nie wiedzą zbyt dużo – zresztą ich rola na tym właśnie polega: wszyscy napotkani bohaterowie będą je wtajemniczać w kolejne etapy wiedzy o DNA, ale zanim to nastąpi, dziewczyny na własne oczy zobaczą konkretne rozwiązania. Unaocznienie sposobu, w jaki tworzy się łańcuch DNA zapada w pamięć, wystarczy przyswoić odrobinę teorii – wyjaśnień dotyczących rysunków – żeby lepiej zdawać sobie sprawę z tego, jak organizm koduje informacje. Wycieczka zaczyna się na poziomie pojedynczej komórki, a odkrycia Mendla wyrzucone są w ogóle poza opowieść, na koniec tomu – dla zainteresowanych. Trudno jednak nie być zainteresowanym po tak przygotowanej książce. Kolejne cząsteczki odpowiadające za różne funkcje (i mające rolę w procesie dziedziczenia) zyskują tu swoje imiona, czasem nawet pieszczotliwe – i faktycznie emocjonalne podejście pozwoli bohaterkom na jeszcze lepsze zgłębianie tajników genetyki. Z tak rozrysowanymi procesami wszystko staje się oczywiste – nie trzeba bać się naukowości: wiedza podana jest przystępnie i w sposób, który zachęca do dalszego czytania, tu po prostu wystarczy podążać za bohaterkami. W taki sposób warto zachęcać dzieci do nauki: nawet to, co skomplikowane, po zilustrowaniu okazuje się zapadające w pamięć, nawet to, co złożone, w takiej wersji wydaje się wręcz oczywiste. Claudia Flandoli radzi sobie doskonale z przekazywaniem wiadomości i uatrakcyjnianiem fabuły tak, żeby zatrzymać przy sobie młodych czytelników, szczególnie wyczulonych na fałsz w narracji. Tutaj wyprawa do ciała człowieka staje się przygodą i to z gatunku tych bardzo zajmujących. Nawet jeśli ktoś nie przepada za lekturami edukacyjnymi – bo przecież rynek się już nimi mocno nasycił – tym razem może zaufać autorce i zdecydować się na lekturę komiksu naukowego. Najlepsze cechy komiksu jako gatunku połączyły się tu z udanymi charakterami i osobowościami (Pisk urzeka!), a do tego doszła jeszcze wysoka skuteczność w przedstawianiu tematów z zakresu genetyki. I wszystko razem zapewnia autorce sukces i wysoką pozycję wśród twórców popularyzatorskich. Po takiej lekturze bardzo łatwo będzie zachęcić dzieci i młodzież do zgłębiania sekretów genetyki.

sobota, 7 czerwca 2025

Anna Nowacka: SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków

Kropka, Warszawa 2025.

Podziemia

Żeby nikt nie mówił, że renesans przeżywa obecnie jedynie mitologia nordycka, rodzimi autorzy od czasu do czasu próbują sięgać po lokalne legendy, historie i podania, żeby na ich bazie tworzyć kolejne przygodowe opowieści. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” Anny Nowackiej zabiera najmłodszych czytelników do Krakowa. W sieci podziemnych korytarzy znajduje się cały poczet kolejnych przedstawicielek tajnego stowarzyszenia – do którego należy też babcia Heli i Staszka. Zwykle w Stowarzyszeniu Obrońców Smoków prym wiodą kobiety, z pokolenia na pokolenie kolejne przedstawicielki płci pięknej realizują cele statutowe. Ale teraz sytuacja jest poważna: znika mama Staszka i to już powód, dla którego przydałoby się włączyć chłopca do działań. Jama Smoka Wawelskiego to tylko jedno z miejsc, do których bohater dotrze – do tej pory Staszek nie miał nawet pojęcia, czym zajmuje się jego babcia, nie podejrzewał sympatycznej starszej pani o energiczne działania w kierunku ochrony smoków. A przecież ktoś musi się tym zająć.

Anna Nowacka tworzy powieść zakorzenioną w legendach Krakowa. Nie musi powoływać do istnienia magicznych bohaterów, skoro najwięcej magii, sekretów i adrenaliny dostarczają jej postacie z miejscowych opowieści – wystarczy tylko nadać im nowy sznyt, zaangażować dzieci do pracy detektywistycznej i wprowadzić trochę zagrożeń i mnóstwo niepewności. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to powieść, która może się najmłodszym spodobać: jest tu dużo przygód, trochę potyczek i niebezpieczeństw, mnóstwo pytań, na które dopiero trzeba będzie znaleźć odpowiedź i oczywiście brak dorosłych, którzy czuwaliby nad przebiegiem akcji. Bo babcia jest wtajemniczona w problem, ale może tylko sprawować pieczę nad misją, z daleka obserwować rozwój wypadków. To Staszek i jego kuzynka Hela muszą działać – i to od nich zależy powodzenie misji, czyli… uratowanie mamy Staszka.

Widać, że autorce zależy na przekonaniu czytelników do polskich wierzeń – które mogą spokojnie konkurować z tymi modnymi, z innych kultur. Po nadaniu im odpowiedniej oprawy łatwo będzie przekonać odbiorców do śledzenia twórczego potencjału polskich przekazów. Anna Nowacka robi dobry krok w tym kierunku. Jedyne, co można by w powieści odrobinę podrasować, to obecność zbyt skomplikowanych czasem fraz – wiadomo, że literatura dla dzieci nie powinna być infantylna i lepiej postawić poprzeczkę wysoko, jednak zdarza się autorce wpadanie w nadmiernie hermetyczny – a co za tym idzie, niezrozumiały – styl. Nie popełnia jednak takiego błędu notorycznie, więc istnieje szansa, że odbiorcy dostrzegą w jej powieści całkiem dobrą alternatywę wobec skandynawskich historii. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to obietnica przygody czającej się tuż za rogiem i dostępnej dla wszystkich – przynajmniej dla tych, którzy mogą zostać wtajemniczeni w niezwykłe doświadczenia. To lektura dynamiczna i nasycona nieprzewidywalnością. A ponieważ można się podczas lektury dobrze bawić, a autorka nie sili się na moralizowanie i na męczenie dzieci przekazami pedagogicznymi, to także dobry pomysł na ćwiczenie sztuki czytania.

Matthew Walker: Dlaczego śpimy. Nauka o zdrowym śnie i jego mocy

Marginesy, Warszawa 2025 (wznowienie).

Z poduszki

Powraca na rynek książka, która jest bardzo ważna zwłaszcza w dzisiejszych, zabieganych czasach. Dr Matthew Walker nie ustaje w niej w wysiłkach, żeby wytłumaczyć czytelnikom, jak istotny dla zdrowia jest sen – i to sen najlepiej ośmiogodzinny. Zwłaszcza młodym ludziom wkraczającym w etap dorosłości – i tym dorosłym, którym wydaje się, że mogą wszystko i są niezniszczalni – chce autor przemówić do rozsądku. Przeprowadza rozmaite badania, wykorzystuje stereotypy i schematy (na przykład te ze studentami zarywającymi noce przed egzaminem) i przygląda się kondycji zdrowotnej społeczeństwa, żeby przestrzegać i napominać. „Dlaczego śpimy. Nauka o zdrowym śnie i jego mocy” to wyjątkowa podpowiedź dla tych, którzy chcą jak najdłużej cieszyć się dobrym zdrowiem. Wymaga to pewnego rodzaju poświęcenia – ale poświęcenia przyjemnego. Tu nie chodzi o wyczerpujące ćwiczenia ani diety – liczy się odpoczynek. Ale umiejętność odpoczywania część odbiorców już dawno zarzuciła. Matthew Walker zajmuje się nie tylko analizą jakości snu: pokazuje czytelnikom, na czym sen polega, jak wiąże się z różnymi funkcjami organizmu i – jak wygląda u innych gatunków. Sen to mnóstwo korzyści – nie tylko dających się przeliczyć na wydajność w pracy albo energię w ciągu dnia. Autor skupia się zwłaszcza na długofalowych konsekwencjach niedoborów snu. Straszy – ale w sposób naukowy, z odwołaniami do odpowiednich badań i postaw. Proponuje kompleksowe ujęcie tematu snu, zaspokaja ciekawość czytelników na różnych płaszczyznach. Czasami w ogóle wybiera zagadnienia, które odbiorcom nie przyszłyby do głowy – i przedstawia sen z różnych perspektyw. Cały czas jednak podkreśla konsekwentnie rolę snu w utrzymywaniu całego organizmu w dobrej kondycji. Zaskakuje czytelników, kiedy pokazuje, jak współgrają ze sobą brak snu i depresja – podpowiada, co zrobić, żeby nie ingerować przesadnie w naturalny rytm dobowy organizmu i przestrzega zarówno przed nadużywaniem środków nasennych, jak i przed kawą pitą dla rozbudzenia. Zdaje sobie sprawę, że pewnych nawyków nie wyeliminuje, jednak podchodzi do tematu bardzo poważnie – i poza radami rodem z kolorowych magazynów, przedstawia pełen zestaw wskazówek, które są efektem szeroko zakrojonych badań nad snem.

„Dlaczego śpimy” to książka naukowa. Wydawać by się mogło, że lekki temat – jednak autor dba o to, żeby przedstawiać go jak najbardziej poważnie, z perspektywy uczonego. Pisze tak, żeby trafić do czytelników poszukujących ambitnej lektury – a jednocześnie nie brakuje tu drobnych żartów, które uprzyjemniają narrację: Walker przekonuje między innymi, że będzie mu miło, jeśli czytelnicy zdecydują się uciąć sobie drzemkę nad tą publikacją. Jest to książka, która ma wprowadzać duże zmiany w przyzwyczajeniach czytelników – ale żeby zreformować społeczeństwo pod kątem snu, trzeba sporo racjonalnych argumentów, popartych jeszcze odpowiednimi badaniami. I w „Dlaczego śpimy” takie się znajdą. Jest to zajmująca wyprawa do świata, który okazuje się być bardzo tajemniczy.

piątek, 6 czerwca 2025

Radziwiłł. Aleksander Kaczorowski rozmawia z Maciejem Radziwiłłem

Iskry, Warszawa 2025.

Przodkowie

W pewnym momencie fraza „opowiem panu później” zaczyna być dość natrętnym refrenem: a chciałoby się poznawać historie, które przedstawia Maciej Radziwiłł już, natychmiast. Przede wszystkim dlatego, że mało kto jest dzisiaj w stanie przedstawiać losy swoich przodków do XV wieku. Poza tym – bo autor żyje tym, o czym opowiada. Prezentuje anegdoty rodzinne i wspomnienia, ale też elementy historii, która toczyła się obok tej podręcznikowej. Skupia się na ludziach i dzięki temu sprawia, że można się w tomie „Radziwiłł” zatopić. Maciej Radziwiłł wie, jak ocalać pamięć przodków. Pasjonuje się tym, co minione, ale stawia też na rozwój kultury. Gromadzi pamiątki po przodkach, kolekcjonuje przedmioty wysokiej wartości lub te codziennego użytku, które jednak z czasem nabierają znaczenia. Ale o swoich decyzjach dotyczących zakupów cennych dzieł lub pozostałości po Radziwiłłach opowie dopiero pod koniec rozłożystej rozmowy, najpierw przeprowadzi czytelników przez bogatą i atrakcyjną wizję rodu, za którego przyczyną dzisiaj mógłby być tytułowany księciem.

Portrety przodków to jedno. Inna rzecz to zachowanie i ocalenie drobiazgów, które pokazywały charakter ludzi albo relacje między nimi. I Maciej Radziwiłł zbiera nie tylko fizyczne i namacalne pamiątki, zajmuje się też kolekcjonowaniem wspomnień. W tomie „Radziwiłł” pojawi się część barwnych opowieści, dowodów na zwyczajność możnych. To wywiad przesycony prywatnością. Chociaż autor nie naświetla żadnych skandali, próbuje przedstawić przodków w jak najlepszym świetle (z rzadka ktoś wyłamuje się ze schematu, większość jednak docenia znaczenie rodziny i wielkość nazwiska), dba o to, żeby odbiorców (i rozmówcy) nie znudzić. Sięga po smaczki i ciekawostki, anegdotyczne historie i dykteryjki, które ukazują ludzkie oblicze przeszłości. Nie ma znaczenia, kto był zamieszany w wielką politykę, a kto zrezygnował ze splendoru na rzecz pozornej zwyczajności – tu o postaciach sprzed wieków mówi się tak, jakby były osobami z rodzinnych zjazdów. I właśnie ta serdeczność w odniesieniu do przodków sprawia, że Maciej Radziwiłł zjedna sobie czytelników błyskawicznie. Nie trzeba interesować się historią, żeby z wypiekami na twarzy czytać o przeszłości w takim ujęciu. Autor wie, jak wydobyć z dziejów to, co najbardziej atrakcyjne, ciekawe i wartościowe z perspektywy zwykłego odbiorcy. Nie zamierza chwalić się tytułem czy przeszłością, ale udowadnia, że można się tym pasjonować, czerpać radość z odkrywania kolejnych wątków rodowych. Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści nie zaginą – mogą być starannie pielęgnowane i zachowywane. Maciej Radziwiłł tłumaczy między innymi, jak wśród Radziwiłłów bywało z małżeństwami wewnątrz rodu, znacznie bardziej jednak interesują go przodkowie jako tacy – o każdym jest w stanie coś interesującego opowiedzieć. O sobie też trochę mówi - jednak nie brzmi to jak przechwałki czy budowanie pomnikowego życiorysu, raczej - jedna z wielu ciekawostek w historii rodu. Drzewo genealogiczne Radziwiłłów rozciąga się tu na kilka rozkładówek, a losy rodu stanowią materiał nie na powieść, a na całą sagę. Gawędziarski styl i lekkość w prowadzeniu narracji sprawiają, że taką lekturą nikt nie poczuje się rozczarowany. To świetny pomysł na prezentację i na uświadomienie czytelnikom, że są jeszcze domy, w których pielęgnuje się tradycję i historię.

czwartek, 5 czerwca 2025

Naomi Watts: Już się nie boję! Wszystko, czego nie mówią nam o menopauzie

Znak, Kraków 2025.

Głos kobiet

Naomi Watts chce, żeby kobiety nie musiały bać się menopauzy, żeby nie szukały na oślep przyczyn zmian, które zaobserwują we własnych organizmach i żeby odbiorczynie nauczyły się, jak rozmawiać z lekarzami, którzy ten temat zwykle bagatelizują. „Już się nie boję” to osobista i pełna humoru opowieść – relacja, w której wyznania aktorki mieszają się z reportażowymi scenkami i rozmowami ze specjalistami. Wszystko ma prowadzić do uświadamiania społeczeństwa: i Naomi Watts robi tu świetną robotę. Jej książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością – przypomina to rozmowę z przyjaciółką albo lekki zestaw wskazówek na kryzysowe chwile.

Przede wszystkim autorka protestuje przeciwko językowym naleciałościom, nie chce, żeby menopauza kojarzyła się kobietom ze wstydem czy ograniczeniami. To nie „przekwitanie”, to potężny kawał życia, którym można się cieszyć. Jednak sprawy nazewnictwa szybko schodzą na dalszy plan, kiedy Naomi Watts zaczyna przechodzić do swojej drogi poznawania menopauzy. Autorka dość szybko weszła w ten czas – w dodatku stało się to, kiedy planowała zajście w ciążę – więc wiązało się ze sporą traumą. Lekarze, którzy nie dostrzegli wcześniej rozmaitych objawach sygnałów nadchodzącej menopauzy wydają się prezentować dość typową postawę – dlatego też Naomi Watts wyczula kobiety na to, o czym rozmawiać i czego domagać się od medyków. Podpowiada, jakie wyzwania czekają na odbiorczynie, kiedy te wejdą w odpowiedni wiek – i dyskomfortu w jakich obszarach mogą się spodziewać. Nie ma dla niej tematów tabu, równie ważne jest cieszenie się satysfakcjonującym życiem seksualnym, jak i wygląd włosów – a przecież menopauza może przejawiać się różnie. Ważne jest, żeby nie tylko uświadomić czytelniczki, z czym będą się borykać, ale też – żeby pokazać, że mogą uzyskać pomoc i nie muszą szukać na oślep powodów kolejnych komplikacji zdrowotnych. Menopauza objawia się na wiele sposobów i u każdej z kobiet będzie wyglądać nieco inaczej – tym cenniejszy jest szereg rozmów, jakie autorka przeprowadza z przyjaciółkami, znajomymi lub specjalistkami z zakresu medycyny. Wiadomości, które uzyskuje, przekuwa na wartką i dynamiczną, pełną uśmiechu i serdeczności opowieść. To lektura empatyczna i wartościowa. Prowadzenie osobistej narracji nie przytłumia wprowadzanych tu wiadomości. Informacji jest mnóstwo i wcale nie trzeba głęboko kopać, żeby je znaleźć – autorka przygotowuje wręcz poradnikowe dane, żeby łatwiej było zorientować się w prezentowanych treściach. A przecież tę publikację można czytać po prostu dla satysfakcji i przyjemności – jest dobrze napisana (wiadomo, że doskonale sprawdziła się ghostwriterka, która nadała kształt opowieściom) i trafi nie tylko do grupy docelowej. Odbiorczynie chcące dowiedzieć się czegoś o menopauzie mają tu mnóstwo wiadomości. Te, które zwyczajnie pragną poczytać o walce o zdrowie i spokój – także znajdą coś dla siebie. To publikacja wartościowa, cenna i otwierająca nowy nurt w literaturze „zdrowotnej”: przyzwyczaja do myśli o menopauzie, pokazuje, jak ten czas może wyglądać u różnych kobiet – i oswaja z koniecznością szukania pomocy w różnych sferach. To lepsze niż przestrogi i porady ekspertów – zwyczajna książka stworzona przez zwyczajną kobietę – o zwyczajnym zjawisku. Tyle że z nadzwyczajną warstwą tekstową.

środa, 4 czerwca 2025

Gniewosz Leliwa: Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy?

Helion, Gliwice 2025.

Jak to działa

Szerokie grono odbiorców zdążyło się już przyzwyczaić do istnienia w świecie, w którym sztuczna inteligencja ułatwia życie (lub gromadzi dane, żeby wykorzystywać je w celach nie tylko marketingowych). Część z tych odbiorców będzie pewnie zadawać sobie pytanie, jak to działa – co sprawia, że komputery uczą się i mogą udawać ludzi w procesach komunikacyjnych, proponować potrzebne treści, wyszukiwać dane kontekstowo i podsuwać upragnione rozwiązania. I Gniewosz Leliwa w książce „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” chce przybliżać takie właśnie tematy. Sięga do mechanizmów uczenia maszynowego, rozkłada na czynniki pierwsze to, co zachodzi w dużych modelach językowych i tłumaczy ogólne zasady tak, żeby zaspokoić ciekawość laików. Sam twierdzi, że trafić może i do inżynierów – jednak styl książki jednoznacznie wskazuje na czytelników spośród tych do tej pory nieszczególnie obeznanych w informatyce (albo szerzej – w naukach ścisłych). W pewnym momencie zaznacza, że będzie stosował rozmaite uproszczenia, żeby uczynić wywód przejrzystym – jeśli ktoś zechce zgłębić temat, raczej nie powinien traktować tej książki jako wyroczni. Za to jako punkt wyjścia dla zainteresowanych nada się tom całkiem nieźle.

Gniewosz Leliwa ma świadomość faktu, że omawia skomplikowane zagadnienia i musi to uczynić w przystępny sposób. Z czasem coraz częściej pojawiać się będą ostrzeżenia przed trudnymi rozdziałami (których nie należy czytać do poduszki): jednak popularyzatorski charakter tomu sprawia, że nikt nie będzie miał autorowi za złe przyjętych skrótów. Zwłaszcza że Leliwa zmierza tam, skąd inni się wycofują: jest w stanie faktycznie pochylić się nad procesami zachodzącymi w informatyce i zrozumiale je zaprezentować – tak, żeby odbiorcy nie wystraszyli się nadmiernej hermetyczności i żeby dostali wielopiętrowe wyjaśnienia – przydatne, kiedy chce się przejść z poziomu „magii” na poziom ogólnego uświadomienia. Dowiedzą się między innymi, jak trenować modele i jakie znaczenie ma jakość wprowadzanych do nich danych, poznają wyzwania i pułapki związane z uczeniem sztucznej inteligencji. Autor może zaintrygować, wie, jak rozbudzić ciekawość i jak czytelników nasycić – ale nie przekarmić.

Wszystko to czyni w stylu, który jest trochę zbyt prestidigitatorski, efektowny – ale przekoloryzowany. Sprawdziłby się idealnie na wykładach, podczas bezpośredniego kontaktu z słuchaczami – niekoniecznie za to jest dobry do książki. Kiedy autor kolejny raz wpisuje bzdurę, żeby „sprawdzić czujność” czytelników, albo kiedy sili się na dowcipy w momencie, gdy wystarczyłoby standardowo prowadzić wywód – może odstraszyć poszukiwaczy konkretów. Jest też dość ekspansywny jako autor, dzieli się autorefleksjami czy prywatnymi spostrzeżeniami, żeby zbudować płaszczyznę porozumienia z odbiorcami – ci, przynajmniej w większości, będą jednak czekać na konkrety z obszaru AI, a niekoniecznie na popisy standupowe. Tak czy inaczej – książka „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” to publikacja, jakiej do tej pory na rynku nie było, wnosi coś nowego do świadomości odbiorców, którzy funkcjonują już w świecie mocno ze sztuczną inteligencją powiązanym. I dlatego może się przydać.

wtorek, 3 czerwca 2025

Maciej Czarnecki: Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice

Czarne, Wołowiec 2025.

Przeszkody systemu

Maciej Czarnecki sięga po skrajności, ale tak najłatwiej mu będzie naświetlić tematy, które szokują i które skłaniają do myślenia o różnicach kulturowych. „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice” to reportażowa publikacja tworzona na bazie rozmów z ludźmi, którzy przeżyli traumatyczne wręcz wydarzenia w obcym dla siebie kraju i mają rozmaite spostrzeżenia w kwestii opieki społecznej za morzem. A opieka społeczna ma sporo pracy – bo gdyby chodziło o odbieranie dzieci rodzicom, którzy podniosą głos lub wprowadzą jakieś nakazy i zasady w domu, faktycznie łatwo byłoby krytykować i jednoznacznie oceniać sytuację. Tymczasem Czarnecki wywołuje faktyczne koszmary: młodzi chłopcy są wciągani przez gangi do dystrybuowania narkotyków albo giną w strzelaninach. Ci, którzy w naturalny sposób chcą się buntować – choćby z racji wieku – trafiają przeważnie albo do rodzin zastępczych (które rzekomo mają narzędzia do radzenia sobie z trudnymi przypadkami), albo w zębatki systemu, który nie ma prostych metod reagowania, chociaż reagować się stara. Ale jest też bardziej drażliwy motyw: to relacje rodziców dzieci chorych – albo z rodzin, które zostały potraktowane jako patologiczne (chociaż autor takiego określenia unika, w ogóle ucieka od ocen, nawet jeśli gdzieś na marginesie sygnalizuje na przykład problemy z alkoholem). W przypadku młodych ludzi z zaburzeniami psychicznymi kompletnie nie sprawdzają się schematy stosowane do ogółu – a przecież „szwedzki socjal” nie może zignorować wysyłanych sygnałów.

I „Dla dobra dziecka” to książka, która zbiera małe dramaty. Każdy rozdział jest tu osobną historią, to relacja szybka i emocjonalna, wypełniona prywatnymi dramatami i sygnałami nadużyć – przynajmniej z perspektywy pokrzywdzonych. Autor pozwala się swoim rozmówcom wygadać, daje im przestrzeń na naświetlenie krzywd i zmartwień, ale sam poprzestaje na zbieraniu informacji oficjalnie podawanych – żeby dać czytelnikom punkt odniesienia, pokazać praktykę i teorię – przy czym ta pierwsza oczywiście podlega licznym interpretacjom. To publikacja, w której każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie na temat przedstawianych historii – wiele tu emocji i to skrajnych, wiele sytuacji, które w polskich warunkach faktycznie byłyby nie do pomyślenia – i właśnie z tego powodu autor może przyciągnąć do siebie spore grono czytelników. Jest to książka wyważona mimo ogromu krzywd i pytań, mimo wielu walk Polak kontra szwedzki system opieki społecznej. I to czytelnicy będą samodzielnie wybierać, komu bardziej zaufać, z kim się identyfikować i komu kibicować – autor pozwoli im na to, przedstawiając skomplikowane losy ludzi, którzy zdecydowali się wychowywać dzieci po drugiej stronie Bałtyku. A to oznacza, że książka przyniesie mnóstwo refleksji – nie da się jej czytać na zimno i kompletnie bez reakcji. Nie jest to kompleksowe spojrzenie na socjal w Szwecji, tak samo jak i nie jest to kompleksowe spojrzenie na problemy Polaków w Szwecji – jednak pokazuje, co dzieje się, kiedy zabraknie możliwości porozumienia już nie tylko między człowiekiem i urzędami, ale też między narodami.

poniedziałek, 2 czerwca 2025

Alan Murrin: Coast Road. Powieść

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.

Trwałość

To wcale nie jest tak, że jeśli prawnie zakaże się rozwodów, małżeństwa będą miały zagwarantowaną szczęśliwą egzystencję aż po kres. Przekonują się o tym kobiety z różnych sfer i wybierające różne drogi życiowe. Wcale nie tak dawno – bo u schyłku XX wieku. Wcale nie tak daleko – bo w Irlandii bohaterki próbują realizować własne marzenia, uczą się walki o siebie i przekonują się, że na nic wypełnianie schematów, jeśli druga strona nie zachowuje się uczciwie. I tak roztacza się przed czytelnikami powieści „Coast Road” strefa mroczna – mimo pozornej obyczajowości.

W każdym społeczeństwie, niezależnie od jego konstrukcji, pojawiają się jednostki, które chcą być wolne za wszelką cenę i rezygnują z wypełniania narzuconych im ról. Owszem, płacą za to sporo, przede wszystkim – samotnością i odtrąceniem przez ogół – jednak zwykle to właśnie indywidualiści, którym mimo wszystko niestraszne podobne wyzwania. I nie inaczej jest tutaj: wprawdzie większość kobiet potulnie znosi swój los: akceptuje, że mąż spotyka się z różnymi kobietami, nie próbując nawet zachować tego w sekrecie, albo tkwi w przemocowych związkach, nie może decydować o samorozwoju ani nawet o liczbie posiadanych dzieci: ale istnieją i takie, które mają własne zdanie i potrafią się bronić przed całym światem. To właśnie takie bohaterki nadają kolor opowieści.

Alan Murrin obserwuje rzeczywistość i naświetla ją w dwóch płaszczyznach. Przede wszystkim zależy mu na unaocznieniu siły kobiet – nawet te, które zostały uwięzione w konwenansach i w życiu, jakiego za nic by sobie nie wybrały, od czasu do czasu ośmielają się marzyć i w wyobraźni inaczej kształtować własną egzystencję. Druga płaszczyzna nie jest fabularna a narracyjna – i wiąże się z niezwykłą drobiazgowością w obserwacjach. Autor jest w stanie zarejestrować każdy, najdrobniejszy nawet gest i zamienić go w pasjonujący opis. A to spora sztuka. Zwłaszcza że nie traci na tym dynamika akcji: nawet detale w tej powieści przykuwają uwagę i nie męczą, są opisane świetnie i z pomysłem. Najmniejszy ruch niesie ze sobą całą siatkę znaczeń, a Alan Murrin sprawia, że czytelnikom nie umknie żadne z nich. Autor nasyca tę opowieść plastycznością, nie tyle opowiada historię, co pozwala ją przeżywać razem z kobiecymi postaciami. Tu wszystko jawi się jako prawdziwe – a przez to będzie jeszcze bardziej wstrząsające i przekonujące jednocześnie. „Coast Road” to powieść wysokiej próby, literatura ciekawa i ambitna, nie tylko dla odbiorców spragnionych interesujących charakterów, ale i dla tych, którzy cenią sobie niewygodne pytania i ryzykowne tematy. Chociaż spokoju małżeńskiego i spełnienia próżno by tutaj szukać, warto przyjrzeć się, jak radzą sobie kobiety jako jednostki, przez źle pojmowane kodeksy wartości skazywane na wieloletnie cierpienia i wyrzeczenia. Tu dobrych rozwiązań nie ma, trzeba by pokonać system, a i tak mnóstwo czasu by upłynęło, zanim zmieniłaby się mentalność. Ta powieść ilustruje ograniczenia, jakie ludzie wypracowują sobie przez źle pojmowane prawa.

OSZAR »